Wpisy z kategorii “wpisy”.

Komiksowy dzielnicowy Departament Propozycji

 

Relacje z dzielnicowego Departamentu Propozycji rysuje Monika Dzik. Odsłona ursynowska.

c.d.n.

 

 

Nie masz ogrodu masz balkon

W drugim dniu festiwalu odbyły się dwie tury wycieczki po osiedlu Służew nad Dolinką i spotkanie z wykładem i prezentacją projektów, które powstały w ramach ćwiczenia projektowego „Zaprojektuj balkonowy park kieszonkowy”.

W czasie wycieczek mieliśmy okazję posłuchać opowieści o balkonowych kwiatach, ziołach i warzywach oraz osiedlowej zieleni. Współprzewodniczkami były panie Anna i Hanna, mieszkanki osiedla i wielokrotne laureatki najwyższych laurów konkursu na najpiękniejszy balkon na Służewie. Zobaczyliśmy większość z nagrodzonych w ostatnich 3 latach zielonych balkonów. Ocenialiśmy także sposoby zagospodarowania balkonów spoglądając na nie z wysokości mieszkania na 10 piętrze bloku na ul. Sonaty. Przyglądaliśmy się także balkonom w najnowszych budynkach osiedla.

W trakcie spotkania w Domu Kultury Służew Krzysztof Herman wygłosił krótki wykład zatytułowany “Ogrody i parki kieszonkowe, tymczasowe, mobilne”, dotyczący potrzeby posiadania ogrodu i metodach na ogród bez własnego kawałka ziemi. Następnie grupy i indywidualni projektanci zaprezentowali swoje odpowiedzi na pytanie: „Jakby wyglądał wasz balkon gdybyście mieszkali na Służewie?”. Powstały projekty autorów:

Paulina Pianowska, Wojciech Pytel – „Kieszonkowy park z krainy czarów”

Dominika Trybe Mateusz Rej

Ewa Ostrowicka

Agata Wójcik

Daria Kasztankiewicz, Katarzyna Kosik – „Zatańcz Twista” ; „Służew Biega” ; „Japońskie Popołudnie” ; „Zapach Orientu”

[projekty do obejrzenia BALKONY prezentacja]

 

Na deser pani Anna zaprezentowała pokaz slajdów. Zdjęcia ukazywały jej balkon i ogród pod balkonem w czterech porach roku.

 

Nie masz ogrodu – masz balkon, wycieczka, wykład i spotkanie z prezentacją projektów: 2 października

miejsce: Służewski Dom Kultury, ul. Puławska 255
przewodnik: Krzysztof Herman

Jest życie w szklanych rurkach

fot. B. Stawiarski

Wieczór „Życie neonów” spotkał się z ogromnym zainteresowaniem i żywą reakcją widzów „Warszawy w budowie”.

Zaczęło się o 19.00 zapaleniem „Siatkarki” przy Placu Konstytucji 5. W sześć lat po słynnej akcji artystki Pauliny Ołowskiej została uruchomiona po kolejnym poważnym remoncie. „Siatkarkę” – jeden z najsłynniejszych warszawskich neonów autorstwa Jana Mucharskiego – przejęło pod swoją opiekę Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Z tej okazji zorganizowaliśmy wieczór „Życie neonów”.

Jacek Hanak, wieloletni pracownik firmy Reklama zaprezentował metody produkcji neonów, ich tajniki są znane warszawskim rzemieślnikom od wielu pokoleń. Swój pokaz zakończył konstatacją, że od czasów dwudziestolecia międzywojennego do technologii produkcji nic istotnego nie wniesiono.

„Siatkarka” jest jednym z najlepszych przykładów odwilżowej neonizacji stolicy. Wprawdzie jej los nie jest obojętny mieszkańcom socrealistycznego bloku przy Placu Konstytucji, to nie chcą wziąć odpowiedzialności za bieżące prace konserwacyjne. I tak jest w całej Warszawie. Mieszkańcy akceptują i lubią neony, ale też spokojnie patrzą na to jak popadają one w ruinę.

W dyskusji zadano Naczelnikowi Wydziału Estetyki Biura Architektury Miasta Tomaszowi Gamdzykowi pytanie o przyszłość starych reklam. Według niego władze miasta są w trudnej sytuacji, ponieważ neony to zazwyczaj pozostałość po historycznych peerelowskich firmach, które zazwyczaj już dziś nie istnieją. Dlatego los intrygujących przykładów projektowania lat 50. i 60. jest niepewny. W dyskusji wspomniano o problemach, jakie stwarzają wspólnoty mieszkaniowe, które usuwają neony a z drugiej strony panoszący się wszędzie współczesny outdoor. Zarządcy budynków mieszkaniowych prowadzą brutalną dla wyglądu naszych ulic politykę sprzedaży powierzchni pod reklamę, nie interesują się zazwyczaj utrzymywaniem neonów, nawet jeśli są one cennymi przykładami projektowania.

Joanna Peters, wieloletnia przewodnicząca wspólnoty przy Pl. Konstytucji 5, postulowała by opiekę nad neonami przejmowało miasto. Tomasz Gamdzyk zasygnalizował konieczność powoływania nowych neonowych inicjatyw przez mieszkańców, gdyż miasto nie ma w tej chwili takiej finansowej i prawnej możliwości. Obiecał, że miasto będzie takie pomysły patrzeć przychylnie, ale nie jest gotowe przejąć pod opiekę wymagających naprawy reklam.

W dyskusji pojawił się też pomysł wpisywania neonów do rejestru zabytków. Wiele z nich stało się wizytówkami różnych ważnych części miasta. Trudno sobie wyobrazić Al. Jerozolimskie bez reklamy Orbisu czy też ul. Puławską bez „Mozaiki”. Choć pomysł może wydawać się utopijnym, należy w niektórych przypadkach, szczególnie reklam abstrakcyjnych, nie związanych już z żadną marką, rozważyć nadzór konserwatorski. Takimi wyabstrahowanymi z komercyjnych sensów świecącymi pamiątkami z przeszłości stał się „Globus” i „Siatkarka”.

Paulina Ołowska podkreśliła, że neony mają dużo ważniejsze miejsce w mieście niż tylko funkcję reklamową. Bardzo często w PRL neony niczego nie reklamowały, ale powstawały jako ważny element tworzący miasto. Dziś są czymś w rodzaju świetlnych rzeźb z innej epoki. Mają znaczenie społeczne.

Po burzliwej dyskusji, w której pojawiło się wiele zaangażowanych wypowiedzi (często bardzo gwałtownych) jedno jest pewne: choć neony dodają miastu życia, to w tej chwili nikt w Warszawie nie ma dobrego pomysłu jak je chronić i rozpowszechniać. Na pewno nie jest dobrym rozwiązaniem składowanie ich w muzeach. Powinny być widoczne w mieście, są przecież stworzone dla ulicy. Przed warszawskimi „neoniarzami” stoi trudne wyzwanie.

Wieczór zakończył performans Pauliny Ołowskiej i pracowników firmy Reklama – Ryszarda Kałowskiego oraz Tadeusza Gocłowskiego „Tysiącsiedemsetsiedemnaście neonów w Warszawie”.

 

Notował TF

 


 

Idealne miejsce do mieszkania

rys. Tymek Jezierski

Pierwsze warsztaty „Zakładamy Spółdzielnię!” za nami! Było bardzo intensywnie i… zaskakująco. Dlaczego zaskakująco? Dowiecie się za chwil kilka.

Pierwszym zadaniem, jakim się zajmowaliśmy w grupach, było określenie idealnego miejsca do mieszkania. Jakie cechy powinno mieć takie miejsce? Rozmowy toczyły się wokół tego, czy jest to dom jednorodzinny czy kamienica, a może wieżowiec z widokiem na panoramę Warszawy? Jakie powinny być mieszkania? Co jest w nich ważne – światło, duża przestrzeń czy kolory ścian? A może układ pokoi? No i oczywiście – czy w tym domu/bloku/kamienicy znajdują się jakieś przestrzenie wspólne oprócz klatki schodowej?

 

W wyniku tego ćwiczenia powstał pierwszy szkic naszej spółdzielni. Okazało się, że jest w niej miejsce na dużo zieleni, w różnej formie – taras na dachu, ogródek, a nawet drzewo w środku domu. Ważny jest dostęp do światła, co łączy się z dużą liczbą okien a może również z wysokością budynku. Nie chcemy się grodzić, ale chcemy się czuć bezpiecznie. Jak to zrobić? Poznać sąsiadów! Stąd pomysły na różne przestrzenie wspólne: taras, na którym można razem pić kawę, miejsce do zabaw dla dzieci, dużą kuchnie lub salon, w których można się spotkać a nawet wspólną pracownię oraz przestrzenie użytkowe: rowerownię, wózkarnię, pralnię z suszarnią. „Wspólnota” była zdecydowanie najbardziej rozbudowanym hasłem. Mieściła się w niej najbliższa wspólnota sąsiadów i przestrzeni oraz nieco dalsza – poczucie zakorzenienia z otoczeniem, komfort, który płynie z tego, że piekarz za rogiem zna twoje imię i wie, jaki chleb dla ciebie odłożyć.

 

Cohousing

Wszystkie te cechy sumują się w nieznaną w Polsce formę mieszkaniową: cohousing, czyli współ-mieszkanie. Okazało się, że członkowie naszej spółdzielni sami intuicyjnie wymienili wszystkie prawie cechy, które taką formę mieszkania charakteryzują. I to nas, prowadzących, bardzo pozytywnie zaskoczyło. Dlaczego?

Zanim jeszcze powstał pomysł na warsztaty, w trakcie poszukiwań idealnego rozwiązania problemów mieszkaniowych Polaków, natrafiliśmy na informację o nowojorskich co-opach (czyli spółdzielniach mieszkaniowych – housing cooperatives) a następnie na pracę Anny Sokołowskiej na temat wspólnot intencjonalnych. Nasza grupa badawcza, ufundowana przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej, składała się wtedy z trójki rodziców oraz trójki bezdzietnych[1]

 

Prowadziliśmy zaciekłe dyskusje, do których szybko zaprosiliśmy Anię Wieczorek, na temat tego, jakie są plusy i minusy życia w takiej wspólnocie[2]. Rodzice od razu dostrzegli plusy: wspólna opieka nad dziećmi, dzielenie się obowiązkami, odwożeniem do szkoły. Gorzej z pozostałymi.

- A co jeśli to oznacza ograniczenie naszej swobody? – to pytanie roztrząsaliśmy wielokrotnie.

- Wyobraźcie sobie wasze życie za lat kilkadziesiąt, kiedy będziecie już starszymi osobami. Gdzie chcielibyście mieszkać, żeby mieć wsparcie i kontakt z innymi? – zaproponowała Ania.

To nas przekonało. Zaczęliśmy rozmawiać na ten temat z różnymi osobami, próbując zaszczepić w nich nasz entuzjazm. W odpowiedzi słyszeliśmy zazwyczaj:

- W Polsce? To się w Polsce nie uda.

- To się ludziom będzie kojarzyło z komunizmem, to się bardzo źle kojarzy.

- Ludzie chcą mieć własne. Ludzie nie chcą współpracować.

- Czy to jest jakaś komuna? Ja nie chcę dzielić z nikim kuchni!

 

Dlatego, w oparciu o pracę Anny Sokołowskiej Zjawisko rozwoju alternatywnych wspólnot mieszkaniowych typu Intentional Communities. Studium przypadku, chciałabym przybliżyć podstawowe założenia cohousingu.

 

Krótka historia wspólnot intencjonalnych
(fragment pracy Anny Sokołowskiej)

„Po raz pierwszy pomysł zbudowania nowego typu osiedla, który znany jest obecnie pod nazwa boefoellesskaber  (tłumaczony na język angielski jako ‘żyjące wspólnoty’ – living communities) powstał w 1964 roku, w Danii. Wówczas to grupa przyjaciół, zebrana w domu architekta Jana Gudmand-Høyer’a rozpoczęła dyskusję nad poszukiwaniem alternatywnej formy budowy osiedli mieszkaniowych przyjaznych dla środowiska, a przede wszystkim zapewniających przyjazne  środowisko wychowania ich dzieciom.

Jedną z głównych inspiracji przyjaciół  Jana Gudmand-Høyer’a, była Utopia Thomasa Moore’a, w której autor już w 1516 roku opisał swoją wizję miasta opartego na współpracy jego mieszkańców, zamieszkałych w domach zajmowanych przez 30 rodzin każdy, którzy organizowali wspólne posiłki, dzielili się codziennymi obowiązkami i tworzyli idealnie zorganizowaną, zharmonizowaną i funkcjonalną wspólnotę.

Innym źródłem inspiracji dla przyszłych cohouserów, były domy szeregowe budowane w Kopenhadze w 1853 roku, przez Stowarzyszenie Mieszkaniowe Lekarzy (Doctors’ Association Housing), które chociaż projektowane początkowo z zamiarem doprowadzenia jedynie odpowiedniej ilości światła i powietrza do każdego z domów zajmowanych przez pracowników fizycznych, w efekcie zaowocowały budową atmosfery wspólnoty opartej na zaangażowaniu każdego z jej mieszkańców.

Wielomiesięczne dyskusje grupy przyjaciół, doprowadziły do utworzenia wstępnej wizji planowanego osiedla. Według pierwotnych planów domy, powinny być rozmieszczone na stosunkowo niewielkim terenie, dzięki czemu mieszkańcy będą zmuszeni do częstych interakcji. To, co jednak było szczególnie rewolucyjne w tym projekcie, to pomysł aby sam proces planowania i późniejszej zabudowy odbywał się z udziałem właścicieli i przyszłych mieszkańców osiedla.”[3]

 

Jak to działa?

Jak ustaliła Anna Sokołowska, można wyróżnić 5 cech określających wspólnoty intencjonalne (cohousing) od innych z pozoru podobnych form, takich jak komuny czy squaty.

Po pierwsze, przyszli mieszkańcy od początku biorą udział w projektowaniu i budowie swojego przyszłego domu/osiedla. Jak napisała Anna Sokołowska „Wspólnota buduje się od pierwszego spotkania przyszłych mieszkańców osiedla”.[4] Potem jest już tylko coraz… trudniej. Cohousingi rządzą się zasadą konsensusu, czyli każda decyzja ustalana jest wyłącznie za zgodą wszystkich mieszkańców. Czasami oznacza to, że planowanie wspólnego miejsca do mieszkania przeciąga się latami. Jest to jednak bardzo ważne ponieważ w takiej wspólnocie nie ma hierarchii. To zasada numer dwa.

Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni nie tylko za jakość naszego życia, ale również za jakość życia naszych sąsiadów. W teorii dotyczy to każdego z nas, ale czy jesteśmy tego zawsze świadomi? W praktyce oznacza to, że trzeba czasem zobaczyć większy obraz, nie tylko swój własny interes. Dlatego długi czas docierania się przyszłych mieszkańców jest ważny, żeby zdecydować, czy rzeczywiście z tą właśnie grupą ludzi chcę się mieszkać przez najbliższych kilka do kilkudziesięciu lat. Już istniejące wspólnoty prowadzą zazwyczaj długi proces rekrutacyjny nowych sąsiadów, w czasie którego zarówno zamieszkująca grupa jak i nowe osoby mogą zdecydować, czy naprawdę do siebie pasują. Jeśli wydaje się to Wam zaskakujące a nawet zniechęcające, przypomnijcie sobie swoich najbardziej uciążliwych sąsiadów. Ile byście dali za to, żeby zawczasu wiedzieć o ich zwyczajach?

Rozwiązywaniu konfliktów sprzyja dobra znajomość sąsiadów – ich potrzeb, problemów, sytuacji życiowej. Ale też zwykła ludzka przyjaźń. Nawiązywaniu więzi służą rozmaite przestrzenie półprywatne, które ułatwiają nawiązywanie interakcji, ich obecność to zasada numer trzy. W osiedlach składających się z odrębnych domów jest to tak zwany Dom Wspólny, w którym znajduje się między innymi duża kuchnia i jadalnia. Wspólne posiłki kilka razy w tygodniu to rytuał, który spaja sąsiadów. Ale bez obaw. Każdy, kto marzy o tym, żeby pozostawić go w spokoju, może omijać Dom Wspólny szerokim łukiem. Co znajduje się w takim domu zależy od fantazji i potrzeb danej grupy ludzi, może to być basen, warsztat, biblioteka czy przedszkole. Jeśli cohousing znajduje się w pojedynczym domu, zazwyczaj jego sercem jest właśnie kuchnia z jadalnią. Z założenia mieszkania są raczej mniejsze, żeby zachęcać do interakcji i korzystania z przestrzeni wspólnych.

O wspólne przestrzenie trzeba się też wspólnie troszczyć. Zazwyczaj na rzecz wspólnoty pracuje się kilka lub kilkanaście godzin w tygodniu. Można to robić zawsze według własnych preferencji i nastroju chwili, wybierając gotowanie, sprzątanie, reperowanie, pomoc sąsiedzką czy pracę w ogrodzie, a może księgowość? Co kto lubi. Na szczęście jest w czym wybierać, bo – jak pamiętamy – wspólnota działa według zasad, które sami ustaliliśmy na początku jej działania. Wspólne dobra (np. przestrzenie wspólne wewnątrz i na zewnątrz budynku, ziemia, czasem rowery czy samochody i inne maszyny) to zasada numer cztery, zgodnie z zasadą numer dwa (konsensus) zarządzamy nimi wspólnie, ale z zachowaniem odrębności finansowej każdego gospodarstwa domowego (zasada numer pięć).

Oczywiście, cohousing nie jest dla każdego. I na pewno duża część osób po przeczytaniu tego bardzo skrótowego i bardzo wybiórczego opisu popuka się w głowę. Jednak cohousingi cieszą się rosnącą popularnością nie tylko w Europie, czy Stanach Zjednoczonych ale również np. w Azji. Co więcej, jak czytamy u Anny Sokołowskiej: „Duński Instytut Badań Budowlanych oraz Rada Rozwoju Budowlanego, oficjalnie wsparły inicjatywę budowy cohousingów jako jednego z niewielu modeli mieszkaniowych uwzględniających przemiany społeczno-ekonomiczne zachodzące w krajach wysokorozwiniętych.”[5] I tak chcemy patrzeć na nasz eksperyment. Nie jest to próba rozwiązania wszystkich problemów mieszkaniowych, bo idealne miejsce do mieszkania jest zawsze uszyte na miarę. Cohousing jest natomiast nową propozycją, której warto się przyjrzeć, ponieważ odpowiada na nasze potrzeby bardziej bezpośrednio niż gotowe mieszkanie.

 

O czym marzą dzieci?

W naszej spółdzielni głos mają również dzieci. Studentka psychologii, Karolina Kuźma, zaczęła mini-warsztaty od pytań najprostszych. Z czego składa się dom? Najmłodsi członkowie naszej spółdzielni znają się na tym doskonale. Dom składa się z okien, ścian, dachu, ale również cegieł i fundamentów. Wiadomo, dobre fundamenty, to podstawa! Cieszymy się, że młodzi architekci chcą bazować na sprawdzonych wzorach.

Kiedy dorośli głowili się nad tym, w jakim domu chcieliby mieszkać, również dzieci tworzyły z kartonu, bibuły, plasteliny, kolorowego papieru miasto swoich marzeń. Było tam bardzo dużo zieleni, trawników, drzew, a nawet  – taras na dachu! W drugim projekcie młoda mieszkanka/architektka zaplanowała na dachu ogród kwiatowy. Jedno jest więc pewne – taras na dachu to marzenie ponadpokoleniowe.

Na dachu jest również miejsce na mini ogród zoologiczny i lądowisko samolotów. W mieście oprócz domu i parków są oczywiście również ludzie, mosty (a więc i rzeka), samochody. Tymi ostatnimi dojeżdża się do pracy, żeby zarabiać pieniądze na zabawki. Wiadomo, nie można całego dnia spędzić na tarasie.

 

O czym marzą dorośli?

Przekonamy się na najbliższych warsztatach. Na podstawie wiadomości zebranych podczas pierwszego spotkania, grupa architektów (Piotr Jędras, Anna Kotowska, Łukasz Stępnik, Łukasz Wenclewski) pod kierownictwem Darka Hyca przygotuje pierwsze propozycje domów dla naszej spółdzielni. Będziemy się im krytycznie przyglądać i dopasowywać je do naszych potrzeb. Będziemy też dyskutować nad tym, jakie zasady obowiązują w naszym domu i jak możemy się nawzajem wspierać w naszych codziennych zadaniach. Z pewnością i tym razem damy się zaskoczyć.

 

 

Ula Siemion

 

 

Zapraszamy na spotkanie z Anną Sokołowską i wykład o cohousingu w niedzielę 16 października o godz. 16.00 w Klubie Powiększenie (ul. Nowy Świat 27)

 


[1] Pomysł na promocję co-housingu jako alternatywy do sytuacji na polskim rynku mieszkaniowym powstał w czasie przygotowań think-tanku Mieszkalnictwo (temat: Jak mieszkać?) do festiwalu Warszawa w Budowie 3. W pracach nad koncepcją warsztatów „Zakładamy Spółdzielnię!” brali udział: Tomasz Fudala, Darek Hyc, Piotr Jędras, Kaja Pawełek, Ula Siemion, Kuba Szczęsny,  Bogna Świątkowska oraz Anna Wieczorek. Dziękujemy za pomoc i inspirację: Annie Sokołowskiej, Radosławowi Barkowi, Dominice Brodowicz, Łukaszowi Jochemczykowi, Krzysztofowi Sokołowskiemu.

[2] Nieco mylące może być używanie zamienne nazw: „spółdzielnia”, „wspólnota” i „cohousing”. Dla wyjaśnienia „cohousing” to inaczej „intentional community” – czyli wspólnota intencjonalna. W tym sensie używane tutaj określenie „wspólnota” odnosi się do grupy ludzi a nie do formy prawnej wspólnoty mieszkaniowej. Formy prawne, jakie może przybrać taka inicjatywa, zależą od decyzji mieszkańców (np. wspomniane wyżej nowojorskie spółdzielnie mieszkaniowe, popularnymi formami w USA są też stowarzyszenie, spółka partnerska i korporacja). Na gruncie polskim cohousing mógłby między innymi przyjąć formę prawną spółdzielni, a ponieważ zależy nam na przywróceniu ruchowi spółdzielczemu pozytywnych konotacji, tę właśnie formę promujemy w nazwie warsztatów.

 

[3] Anna Sokołowska Zjawisko rozwoju alternatywnych wspólnot mieszkaniowych typu Intentional Communities. Studium przypadku, praca magisterska napisana pod kierunkiem prof. dr hab. Marioli Flis, Kraków 2007

 

[4] j.w.

Departament Propozycji – relacja z Ursynowa

fot. Jarosław Pocztarski @ flickr

Katarzyna Sadowy rozpoczęła spotkanie od prezentacji kilku faktów na temat Ursynowa: dzielnica jest bezpieczna, funkcjonalna, uczniowie osiągają bardzo dobre wyniki w testach, frekwencja wyborcza jest zawsze  rekordowo wysoka i więcej ludzi się tu sprowadza niż wyprowadza.

Ale….

Ursynów jest atrakcyjny dla mieszkańców, tylko nikt go nie odwiedza –  choć to jedynie 15 minut metrem od centrum. „Nie  ma po co jechać na blokowisko”. Czy należy dążyć do tego, by przyjeżdżała tu reszta Warszawy, czy raczej cieszyc  się ze statusu wygodnej, spokojnej sypialni?

Odpowiedź z sali brzmiała: najważniejsza jest atrakcyjność dla  mieszkańców. Wciąż brakuje im jednak lokalnego centrum, miejsca, gdzie „ludzie przychodzą doznawac wspólnoty”.  Wydaje się, że powinny to być okolice Ratusza, Multikina i kościoła.

Burmistrz dzielnicy Piotr Guział uświadomił obecnym, że Ursynów nie dysponuje terenami, na których mógłby stworzyć plac miejski. Nie ma też mieszkań komunalnych, nie ma miejskich domów kultury. Wszystko należy do spółdzielni,  a „grunty są w trakcie procesów zwrotowych”.

Miejski jest tylko Las Kabacki, wykupiony szczęśliwie przez  Stefana Starzyńskiego w 1938 r. Alina Sikorska ze społecznego koła Ligi Ochrony Przyrody apelowała, by ratować XIX- wieczną drewnianą leśniczówkę. W tej chwili drewniany budynek niszczeje, a mogłyby tam być organizowane zielone szkoły.

Były też głosy, by „odzyskać jar, żeby był miejscem pięknym” i otworzyć na stałe Park Natoliński.

Danuta Cesarska ze Stowarzyszenia Ekologiczny Ursynów przedstawiła propozycję, by powiększać powierzchnie zielone przez sadzenie roślin pnących na elewacjach. Zamiast oklejania sidingiem i malowania na majtkowo-różówo-żółto lepiej pokryć tynki bluszczem.

Elżbieta Gołębiewska prezentowała działalność Ekonu, organizacji zatrudniającej  niepełnosprawnych do segregacji surowców odbieranych spod drzwi mieszkańców Ursynowa. Po raz kolejny mogą oni stracić  miejsce do  sortowania odpadów. Mieszkańcy nie chcą sąsiedztwa sortowni,  a bez sortowni nie będą mieć segregacji. Wkrótce odbędzie się konsultacja planu miejscowego dla tego miejsca i zapadną decyzje rozstrzygające. W dyskusji, jak wybrnąć z konfliktu interesów, zaproponowano rozwiązania, jakie warto stosować w każdej tego typu sytuacji. Wojciech Kłosowski, ekspert samorządowy, stwierdził, że często w momencie wyłożenia planu jest już za późno, by rozbroić konflikt. Dostęp do informacji jest nierówny, władze mają  za sobą długotrwały proces przygotowywania planu, mają ekspertów,  fundusze na ich opłacenie. Mieszkańcy dowiadują się o wielu rzeczach po raz pierwszy, często nie mają czasu lub kompetencji, by przystąpić do konsultacji na równych zasadach. Powołując się na Habermasa Kłosowski twierdził, że potrzebna jest „przestrzeń preagoralna” (np. taka jak Departament Propozycji ), gdzie zainteresowani mogą się spotkać zanim dojdzie do oficjalnej debaty.  To władza publiczna powinna inicjować spotkania stron potencjalnego konfliktu i umożliwić  rzetelne przygotowanie merytoryczne do konsultacji planu.

Beata Nowak zaproponowała, by podobne do Departamentu spotkania organizować w dzielnicy regularnie, co otworzyło dyskusje na temat roli klubokawiarni. Departament Propozycji odbywał się w nowo otwartym klubie Ursynoff, na sali byli też właściciele pobliskiej Cafe Roskosz. Oba kluby to miejsca z misją, pełnią rolę lokalnych centrów kultury i integracji. Nowa ustawa o finansowaniu kultury pozwoli traktować je tak samo jak placówki miejskie czy państwowe. Burmistrz poinformował, że na Ursynowie pojawią się słupy i tablice ogłoszeniowe, z których będą mogły korzystać inicjatywy społeczne.

Padło też pytanie o los osiedlowych rzeźb. Okazało się, że nowym władzom Ursynowa, mimo starań nie udało się ustalić właściciela. Ratusz nie może sfinansować renowacji nie swoich obiektów, ale mógłby sfinansować renowację prowadzoną np. przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Potrzebna jest instytucja, która pomoże wyjść ze słynnego im posybilizmu prawnego.

Dzielnica może natomiast zorganizować nowy plener rzeźbiarski  i ma zamiar to zrobic na 35-lecie pierwszego pleneru – czyli w przyszłym roku.

Ewa Dąbrowska – Schulz zaproponowała, by dobudować zewnętrzne szyby wind do niższych bloków, jako że społeczność Ursynowa się starzeje (nawiasem mówiąc podobna propozycja została także zgłoszona dla Żoliborza). Oświadczyła też, że „jako stara wiedźma jest za miotłami”, a przeciw pseudo-odkurzaczom do liści, które wyją od rana „jak w Dniu Świra”.

Pojawiły się też tematy: obwodnicy, sadzenia kwiatów, systemu roweru miejskiego, lekcji na Wyścigach Konnych, zmiany ustroju Warszawy, przyłączenia się do Kongresu Ruchów Miejskich. Było konstruktywnie, miejscami zabawnie , a udział kilkoro urzędników i jednego radnego (Krystiana Legierskiego) nie wywoływał zwyczajowej agresji i  zalewu pretensji.

Burmistrz przedstawił własne propozycje. Największy entuzjazm wywołał projekt kolejki gondolowej nad Lasem Kabackim, od  metra do Konstancina. Nie dość, że spełniałaby funkcje rekreacyjne ,  to uprzyjemniłaby dojazd do pracy mieszkańcom Konstancina i Powsina. Wbrew pozorom jest to projekt stosunkowo niedrogi i realny. A każdy element systemu zmniejszający korki jest błogosławieństwem.

Projekt kolejki gondolowej jako środka transportu w mieście pojawił się już dwa lata temu, na pierwszym Departamencie Propozycji , a ostatnio na Departamencie Praskim (trasa zoo- Stare Miasto). Temat krąży, krąży , coś jest na rzeczy.  Wierzymy, że pojedziemy  kolejką nad Lasem Kabackim. No i cała Warszawa będzie miała po co jechać na Ursynów.

 

Magdalena Mosiewicz

 

 

 

Na kolejne dzielnicowe Departamenty Propozycji zapraszamy o g. 19:00:

19.10 na Żoliborz, do klubokawiarni Coco de Oro, ul. Potocka 14

26.10 na Białołękę, do Białołęckiego Ośrodka Kultury, ul. Vincenta van Gogha 1

 

Departament Propozycji to może być pierwszy krok do zawiązania trwałych inicjatyw, włączenia się w działalność lokalnej organizacji, nagłośnienia projektu wśród sąsiadów i w mediach. Inspirujące są też projekty fantastyczne i humorystyczne.

Zasada jest jedna: przedstawiamy propozycje, nie ograniczamy się do krytyki.

Każda osoba ma 10 minut na przedstawienie swojego projektu. Do dyspozycji są mikrofony, projektor, komputer.

Zgłoszenie powinno zawierać kilkuzdaniowy opis propozycji. Można je wysłać na adres: propozycje@artmuseum.pl

 

 

 

Kopacze i Marzyciele

Na świecie trwa kryzys, strajkują obywatele Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej, protesty antykapitalistyczne nabierają coraz większego rozmachu. 15 października strajki, pochody i manifestacje mają się odbyć na całym świecie, również w Warszawie. Okazuje się, że naszymi warsztatami „Zakładamy Spółdzielnię!” oraz naszym Manifestem Nowej Polityki Mieszkaniowej doskonale wcelowaliśmy w ogólne nastroje. Z tej okazji chcielibyśmy przypomnieć, a większości zapewne po raz pierwszy opowiedzieć o XVII wiecznym anarchistyczno-rolnym ruchu Kopaczy i Marzycieli (Dreamers and Diggers). Opis jest fragmentem pracy Anny Sokołowskiej dotyczącej wspólnot intencjonalnych[1]. Polecamy gorąco zwłaszcza tym, którym „wspólnota” kojarzy się przede wszystkim z historią najnowszą komunizmu, squattingu czy ruchu hippisowskiego.

„Ruch Diggers and Dreamers był odpowiedzią na sytuację zaistniałą po wieloletnich wojnach domowych w Anglii, trwających od 1642-1648 roku, prowadzonych przez króla Karola I przeciwko armii parlamentu. 1 kwietnia 1649 roku, tuż po podjęciu przez władcę decyzji podporządkowującej całość ziem uprawnych koronie, Diggersi w liczbie czterdziestu kobiet i mężczyzn wyruszyli na górę Św. Jerzego, koło Cobhan w Surrey. Postanowili nielegalnie zająć część ziem i założyć na nich kolektyw rolny, aby przeciwstawić się decyzji władcy. Obok idei wspólnego kultywowania ziemi przyświecała im przede wszystkim wiara we wspólną pracę na rzecz niesienia pokoju i zaprzestania toczonych wojen domowych, które podzieliły Anglię. Jak zapisał w swoim pamflecie jeden z członków ruchu Diggersów, Gerrard Winstanley:

 

W ten sposób możemy pracować sprawiedliwie, kładąc podwaliny pod stworzenie ziemi jako wspólnego skarbu dla wszystkich, zarówno bogatych jak i biednych. W ten sposób każdy urodzony na tej ziemi, może być nakarmiony przez Matkę Ziemię, która go zrodziła w zgodzie z zasadami, jakie rządzą Stworzeniem. Bez zamykania jakiejkolwiek części, w jakichkolwiek rękach, ale jako jeden człowiek, pracując razem i żywiąc się jak synowie jednego ojca, członkowie jednej rodziny; bez sprawowania rządów jeden ponad drugim, ale spoglądając na siebie wzajemnie jako równi w chwili Stworzenia.[2]

 

Diggersi wierzyli, że ziemia dana od Boga jest dobrem wspólnym wszystkim ludziom bez względu na klasę czy stan pochodzenia. A nie, jak miało to miejsce w trakcie wojen domowych, których byli świadkami, powodem rozlewu krwi – „kością niezgody”, która sprawiła, że jedni ludzie stali się poddanymi drugich i obiektem ich ucisku. Kopacze wzywali do zniesienia jakichkolwiek praw własności do ziemi, jej zakupu i sprzedaży oraz wynajmu i konieczności płacenia dzierżawy. Opowiadali się także, ze zaniesieniem konieczności pracy odpłatnej i najmu, które w ich oczach nie były niczym innym jak urzeczywistnieniem podległości i panowania jednych ludzi nad drugimi. Według nich, własność była jednoznaczna z kradzieżą, a rządy Korony z tyranią. Wspomniany już Gerrard Winstanley w wydanym w 1649 pamflecie zatytułowanym Nowe Prawo Sprawiedliwości (The New Law of Righteousness) opisywał działania grupy jako stricte egalitarne, wyznające zasadę równości wszystkich ludzi wobec Boga, bez względu na płeć czy pochodzenie społeczne. Wzywał do powrotu do zasad pochodzących z czasów starożytnych, kiedy ziemia uprawiana była wspólnymi siłami, przy użyciu wspólnych narzędzi a uzyskane z niej dobra były sprawiedliwie dzielone pomiędzy pracujących na niej ludzi.

Program głoszony przez Diggersów był niezmiernie radykalny, i nawet jak na tamte czasy można go określić jako anarchistyczny w swoim wydźwięku. Winstanley otwarcie głosił w swoim pamflecie, iż dopóki wspólnie uprawiana ziemia rodzi wspólne dla wszystkich warzywa, owoce i kukurydzę a hodowane bydło oddaje mleko równo rozdzielane między wszystkich, ci którzy dopuszczą się oszustwa i zaczną sprzedawać należne wszystkim produkty, celem uzyskania własnych korzyści powinni być wtrąceni do więzienia, skazani na chłostę i pozbawieni praw obywatelskich. Według niego bowiem sprzedaż skazywała ludzi nie posiadających własnej ziemi na niewolnictwo. Kopacze widzieli w całym ustroju państwowym od monarchii po kler jeden, nieprzerwany łańcuch kupców i sprzedawców. A w chciwości, żądzy pieniądza i chęci podporządkowania sobie innych postrzegali źródło wszelkiego zła i nieuchronny koniec całego systemu rządzenia ówczesnej Anglii i dalej świata.

To, co należy jednak szczególnie zaznaczyć to fakt, iż ruch Diggersów nie był wyjątkowy w głoszonych poprzez siebie poglądach, ale jako jedyny umiejętnie artykułował swoje niezadowolenie przekładając je na kolektywnie prowadzoną uprawę ziemi na Wzgórzu Św Jerzego. Był urzeczywistnieniem głosów ówczesnej biedoty oraz poddanych chłopów i dlatego też szybko zdobywał nowych zwolenników. Diggersi byli wizjonerami swoich czasów. Tym co robili bezpośrednio odnosili się do kontynuacji starodawnych tradycji, ale głosząc swoje postulaty w nieskrępowany sposób stali się nowym wyzwaniem dla królewskiej korony i kleru.

Jak można przewidzieć, podjęta przez ruch Diggersów próba wywarcia presji na dworze królewskim, nie przetrwała długo. Właściciele ziemscy z okolic Wzgórza Św. Jerzego, zarówno ci wolni jak i ci, którzy podlegający lokalnemu pastorowi oraz wynajęci na ten cel rozbójnicy zaatakowali kolonię Kopaczy. Stratowano uprawy, zniszczono drewniane chaty, w których mieszkali wyznawcy nowego ruchu, zniszczono i połamano narzędzia i wozy, przepędzono krowy. Niektórzy z zaatakowanych zostali brutalnie pobici. Ale zarówno podczas ataku jak i po ubezwłasnowolnieniu, Gerrard Winstanley i jego zwolennicy pozostali obojętni wobec wszelkich przejawów agresji. Do samego końca postępowali zgodnie z wyznawaną przez siebie zasadą: umiłowania bliźniego, nawet gdy okazuje się on być wrogiem. Podczas rozprawy sądowej zrezygnowali z posiadania na sali adwokata, który mógłby ich bronić i w efekcie zostali wtrąceni do więzienia.

Do 1650 roku ruch Diggersów został całkowicie stłumiony. Po rozbiciu grupy jej członkowie rozpierzchli się, chociaż nie tylko ze względu na własne bezpieczeństwo ale – jak podtrzymuje się w przekazach o tym ruchu – po to aby niezłomnie szerzyć słowo społecznej rewolucji powrotu do wspólnie pielęgnowanego dobra wspólnego. Chociaż jako jednolity ruch zniknęli z późniejszej historii Anglii, na stałe zapisali się w historii utopijnych ruchów wspólnotowych. Do dzisiaj szerzący się ruch wspólnotowy, znajdujący urzeczywistnienie w licznie powstających wspólnotach intencjonalnych w Wielkiej Brytanii odbywa się pod niezmiennie trwającym „patronatem” Diggers and Dreamers. Takim tytułem opatrzone są zarówno przewodniki i zbiory artykułów dotyczących ruchu wspólnot intencjonalnych w Wielkiej Brytanii, jak i główna strona internetowa tego ruchu.”

 

 

Redakcja: Ula Siemion


[1] Anna Sokołowska Zjawisko rozwoju alternatywnych wspólnot mieszkaniowych typu Intentional Communities. Studium przypadku, praca magisterska napisana pod kierunkiem prof. dr hab. Marioli Flis, Kraków 2007

[2] Marshall, Peter Digging for Freedom, [w:] Diggers and Dreamers 2000/2001; The Guide to communal Living, New Millennium Edition, Diggers & Dreamers Publications, London: 1999. (str.59)

 

 

Komiksowy dzielnicowy Departament Propozycji

Relacje z dzielnicowego Departamentu Propozycji rysuje Monika Dzik. Odsłona praska.

c.d.n.

 

 

Majmurek: Zaangażowanie w PRL to nie tylko masowe pochody

Joanna Erbel: Kuba, jesteś odpowiedzialny za dobór filmów pokazywanych co wtorek podczas Warszawy w budowie 3 w ramach cyklu: „Dokument PRL: formy zaangażowania”. W jaki sposób je dobierałeś?

Jakub Majmurek: Zależało mi na tym, żeby pokazać ten dokument w PRL odnoszący się różnych form zaangażowania w przekroju historycznym. Dlatego cykl podzielony jest na cztery części. Pierwszy pokaz, który się odbył obejmuje stalinizm i socrealizm. Drugi pokaz to Polska gomułkowska – lata 1956-70. Dokument, który wtedy powstaje kojarzy się przede wszystkim z „czarną serią”, czyli serią „odwilżowych” (powstających po 1956 roku), bardzo krytycznych wobec rzeczywistości obrazów, często też dydaktycznych. Ale chcę też pokazać, że nie tylko klasycy „czarnej serii” wtedy tworzyli. Powstawały również filmy wykraczające poza tą estetykę. Trzeci pokaz to polska gierkowska i film „Jak żyć” Marcela Łozińskiego. Polska gierkowska to jest dla mnie przede wszystkim dekada cynicznego rozumu w Polsce. Wtedy ideologia partyjna przestała być traktowana poważnie przez samą partię i dominującą formą ideologii stał się cynizm – nie jakkolwiek rozumiany „socjalizm”. Wybrałem ten dokument o obozie Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, żeby pokazać cynizm jako formę zaangażowania w rzeczywistość. Postawa cyniczna nie tak naprawdę postawą dystansu, ale postawą zaangażowania. I czwarty blok, w którym pokazane będą filmy oporu od lat 70-tych, stąd właśnie film Krzysztofa Kieślowskiego „Robotnicy ’71″, aż po lata 90-te. Cykl zamyka „Człowiek ze studni” Grzegorza Królikiewicza pokazujący dziesięć lat historii Solidarności.  Te cztery bloki pokazują cztery momenty w historii PRL, ale również cztery etapy historii polskiego kina dokumentalnego.

JE: Czym na poziomie formalnym różnią się od siebie te etapy?

JM: Polskie kino dokumentalne epoki PRL nie było kinem monolitycznym. Po pierwsze po 1949 roku, po Zjeździe Filmowców w Wiśle kino polskie przyjęło socrealizm jako swoją dominującą estetykę. I ten socrealizm dominował do 1956 roku, także w dokumencie. Widać to w „Ślubujemy” Jerzego Bossaka, filmie o zjeździe przodowników pracy w Warszawie z 1952 roku. Również w „Kolejarskim słowie, Andrzeja Munka, filmie, który heroizuje pracę, pokazuje człowieka zaangażowanego w pracę. Fabuła opowiada o grupie kolejarzy, którzy zobowiązują się dowieźć koks z Tarnobrzega do Szczecina. Pokazuje ich współzawodnictwo w pracy, w jaki sposób głęboko angażują się w to wydarzenie. Oraz dwa filmy bardziej kronikarskie: „1 maja w Warszawie 1952″, Maksymiliana Wrocławskiego oraz film o działalności spółdzielni („Tak gospodarują spółdzielcy”, reż. Janina Janikowa). Te różne formy zaangażowania w ciekawy sposób współgrają z tą formą socrealistyczną. W przypadku filmu socrealistycznego najbardziej jedność formy zaangażowania i form jego reprezentacji widoczna. To zaangażowanie ma formę masowych pochodów, masówek robotniczych, różnego rodzaju masowych deklaracji, składanych w zideologizowanym, pompatycznym, heroicznym języku. Do tego dochodzi bardzo silnie heroizowana i ukazywana w takim walorze bohatersko-tymotycznym rzeczywistość pracy codziennej. Z tym współgra forma filmowa, która też jest bardzo pompatyczna, bardzo silnie monumentalna. Pełno jest różnego rodzaju scen zbiorowych, kadrów  przedstawiających wielkie przestrzenie pełne ludzi. Towarzyszy temu podniosła muzyka i poważny głos lektora wyrażający oficjalną ideologię i przeprowadza przez ten film.

W drugim bloku mamy kino lat 50-tych przede wszystkim kojarzone z „czarną serią”. Następnie dokument wywodzący się z lat 70-tych, czyli dokument krytyczny, często kreacyjny, poszukujący nowych rozwiązań formalnych, odchodzący zupełnie od dydaktyki. Bardziej otwierający się na przypadkowość, na człowieka. W mniejszym stopniu posługujący się głosem z offu, który w pewnym momencie praktycznie w ogóle zanika w polskim dokumentalnym kinie lat 70-tych. W tym wyborze filmów chodziło mi przede wszystkim, po pierwsze, o to, żeby sproblematyzować różne sposoby mówienia o zaangażowaniu w PRLu. I spróbować się zastanowić na tym, na ile to, co uważamy za coś zupełnie zmanipulowanego – do końca zmanipulowane nie było. Na ile my też dzisiaj, tak samo jak tamci ludzie, tkwimy na co dzień w ideologii. Po drugie, pokazać takie rzeczy, które nie są oczywiste. Dlatego właśnie w tym drugim bloku dokumentów, z Polski gomułkowskiej jest film Edwarda Skórzewskiego i Jerzego Hoffmana „Pamiątka z Kalwarii”, który jest zapisem dość ekstatycznego doświadczenia pielgrzymów przeżywających w Kalwarii Zebrzydowskiej widowisko pasyjne. Pokazuje to, że także w tej rzeczywistości PRLowskiej istniała przestrzeń dla bardzo akcyjnego, bardzo dewocyjnego i ekspresyjnego zaangażowania religijnego, co nie jest czymś, co w jakikolwiek sposób kojarzymy w potocznych skojarzeniach z rzeczywistością PRL. Niedawno na przykład były robione badania, które pokazały, że wielu maturzystów jest przekonanych, że w PRL procesje były zakazane. Ciekawie obraz Polski Gomułki problematyzuje także film Kazimierza Karabasza, „Ptaki”, opowiadający o związku hodowców gołębi ze Śląska. Tam również widać formę zaangażowania nie kojarzoną z PRLem. Związek hodowców to taka typowa oddolna aktywność społeczeństwa obywatelskiego, kreująca oddolny kapitał społeczny i zaangażowania poza wielkimi narracjami ideologicznymi. I to się dzieje w Polsce gomułkowskiej, Polsce lat 60-tych.

JE: A co w tym zestawie robi „Hawana ’61″ Skórzewskiego. Co ma wspólnego z zaangażowaniem w PRL?

JM: Zależało mi, żeby włączyć ten film pokazujący w wielkim entuzjazmem rewolucję kubańską, żeby pokazać, że Polska kultura nie do końca od początku kibicowała Ameryce Północnej i Jankesom. W Polsce też istniało zjawisko fascynacji różnego rodzaju ruchami narodowowyzwoleńczymi i emancypacyjnymi na peryferiach globalnego systemu, w tym na przykład castrystowską Kubą.

JE: Czy uważasz, że te filmy poza tym, że rzucają inne światło na PRL, mogą też służyć jako swoista „instrukcja obsługi” dla naszego współczesnego zaangażowania?

JM: To jest dość skomplikowana sprawa. Bo pojawia się pytanie, o to na ile jakieś poprzednie formy zaangażowania są dla nas dzisiaj użyteczne. I wydaje mi się, że w jakimś sensie – tak. Te filmy z epoki socrealizmu, podobnie jak na przykład „Defilada” Andrzeja Fidyka, pokazują społeczeństwo bardzo silnie zinterpelowane przez ideologię. To dla nas jest ciekawe o tyle, żeby sobie zadać pytanie, na ile my dzisiaj jesteśmy zinterpelowani. Z drugiej strony ten film Munka – „Kolejarskie słowo”,heroizujący pracę, w bardzo interesujący sposób koresponduje z tym, co o pracy pisał na przykład Brzozowski. Nie da się ukryć, że współczesny kapitalizm w jakiś sposób wypiera pracę, obrazy pracy. W coraz mniejszym stopniu praca staje się źródłem dumy, poczucia własnej wartości. Takim miejscem, w którym człowiek ma poczucie, że w pewien sposób kształtuje rzeczywistość. Może właśnie w dzisiejszym kapitalizmie prawo do pracy należałoby przedefiniować właśnie w taki sposób, żeby stało się ono jednocześnie prawem do dumy z pracy. Prawem do tego, by za pomocą pracy aktywnie kształtować rzeczywistość. I ta radykalnie sheroizowana praca u Munka wprawdzie nie daje nam modelu, ale w pewien sposób przypomina o tym wymiarze pracy, który jest dzisiaj zupełnie wyparty z naszej kultury.

Jeśli chodzi o te filmy z lat 70-tych są dla nas lekcją, bowiem cynizm nadal pozostaje główną formą ideologii. Zmienił swoje zewnętrzne formy, ale tym niemniej co do zasady ciągle panuje. Wydaje mi się, że lekcja Solidarności cały czas nie jest przemyślana i wciąż należy patrzeć na różnego rodzaju dokumenty z epoki, w tym filmowe. I zastanawiać się, czy to doświadczenie Solidarności wyczerpuje się w restauracji kapitalizmu, wprowadzeniu liberalnej demokracji, w takiej formie, jak została ona wprowadzona w Polsce po ’89, czy jest z nim potencjał na coś więcej.

JE: A co ze spółdzielczością?

JM: To również jest jedna z form zaangażowania, która powinna zostać na nowo przemyślana. Ruch spółdzielczy w Polsce był bardzo aktywny w okresie międzywojnia. W PRLu został zmonopolizowany przez państwo i przez to trochę skompromitowany. Forma własności spółdzielczej została po ’89 roku w ramach przyjętej logiki neoliberalnej dosyć silnie odrzucona. Dzisiaj w pewien sposób wraca. Jest to bez wątpienia jakaś propozycja ekonomiczna i ważna forma wytwarzania kapitału społecznego.

 

 

Miessen: Partycypacja nie może opierać się na konsensusie

Markus Miessen © Armin Linke

Joanna Erbel: W swojej książce Nightmare of Participation (Koszmar partycypacji), pisałeś, że powinniśmy odrzucić romantyczne przekonanie, że partycypacja i negocjacja są tym samym. Co jest złego w tym podejściu?

Markus Miessen: Ogólnie nie ma nic złego ani w partycypacji ani w negocjacjach. Problem powstaje wtedy, kiedy to podejście jest używane do tego, żeby nie brać odpowiedzialności za kluczowe decyzje. I dotyczy to zarówno struktur władzy, jak i różnych projektów, w których bierzemy udział. Szczególnie wyraźnie widać to, jak pisałem właśnie w Nightmare of Participation, na przykładzie rządów Tony’ego Blaire’a i New Labour, oraz w późniejszej koncepcji Big Society. Opierają się one na postulacie wkluczania wszystkich. Podobnie jest w Holandii, w przypadku modelu polderowego (polder model), który jest silnie zakorzeniony w holenderskiej konstytucji i konsensualnym modelu demokracji. U źródeł tego modelu leży system obronny wynikający z położenia geograficznego Holandii, której większość powierzchni leży poniżej poziomu morza. W przypadku powodzi konsensualny model oparty na postulacie wkluczania wszystkich miał być gwarantem, że każda osoba, niezależnie od jej poglądów religijnych czy pochodzenia etnicznego, będzie mogła wejść na fortyfikacje i uchronić się przed utonięciem.

Ale wracając do Twojego pytania, o to dlaczego przeciwstawiam się utożsamianiu partycypacji i negocjacji, to dlatego, że chociaż zgadzam się, że kwestia włączania różnych grup społecznych jest szalenie istotna, to zdecydowanie niebezpieczne jest stwierdzenie, że bez inkluzji niemożliwe jest prowadzenie sprawiedliwej polityki i rozwiązywanie problemów. Konsensualny model prowadzenia polityki prowadzi do podejmowania decyzji w grupie osób zgadzających się ze sobą. Taka polityka prowadzi do protestów i masowej mobilizacji, które też są jedną z form partycypacji. Ale uważam, że one również nie są dobrym rozwiązaniem. Widać to wyraźnie na przykładzie Stuttgartu, gdzie toczy się dyskusja wokół przebudowy dworca. Deutsche Bahn buduje tam nowy dworzec, który będzie kosztować miliony Euro, wymaga wykopania nowych tuneli i wyburzenia starego dworca o ciekawej architekturze. Została tam uruchomiona duża grupa mieszkańców, trwają protesty, ale jest już za późno. Plany przebudowy dworca istnieją już praktycznie od 15 lat, ale jakoś wcześniej nie było to przedmiotem debaty publicznej. I dopiero teraz jak zaczęto wyburzać budynki doszło do społecznej mobilizacji.

JE: Czy uważasz zatem, że ta powszechna mobilizacja jest bez sensu?

MM: Nie chodzi o to, że chcę oceniać tą formę uczestnictwa i uważam, że masowy ruch protestu jest czymś złym albo całkowicie niepotrzebnym. W tej sytuacji mieszkańcy i mieszkanki nie mają innego wyjścia niż protestować. Niepokoi mnie tylko, że zawsze w takich przypadkach mamy do czynienia z pewnym opóźnieniem. Najpierw podejmowane są decyzje, a potem dopiero rozpoczyna się protest.

JE: Co proponujesz w zamian?

MM: Alternatywą mogłoby być podejście, które nazywam proaktywnym. Nie opiera się ono na społecznej mobilizacji, debatach przy okrągłym stole, planowaniu wspólnym planowaniu rozwiązań, które będą wprowadzane w życie. Polega zmianie naszego nastawienia, jako jednostek – z pasywnego oczekiwania, na proaktywną krytyczną postawę nakierowaną na szukanie różnych form samozaangażowania. Jak myśle o partycypacji, to nie mam na myśli ruchu społecznego, jak pewnie widziałaby to Chantal Mouffe, ale indywidualne zaangażowanie każdej osoby. Ideologiczne przesłanki dla tych dwóch podejść są takie same, różni się punkt wyjścia. Nie interesują mnie masowe ruchy społeczne. To indywidualne proaktywne podejście jest dla mnie najciekawsze. Jednocześnie uważam, że bardzo ważne jest prześledzenie różnego typu działań partycypacyjnych ostatnich lat. Starałem się rozpoznać to pole za pomocą moich trzech książek dotyczących partycypacji: Did Someone Say Participate?, Violence of Participation oraz Nightmare of Participation. Są to zbiory wywiadów, przykładów działań, prowokacji, które pokazują na różne obszary i strategie partycypacji. Teraz przygotowuje czwartą książkę, która będzie propozycją teoretyczną dla myślenia o partycypacji. Zostanie wydana z czerwcu 2012.

JE: Utożsamiasz masową mobilizację z modelem konsensualnym, ale przecież wiele z takich działań opiera się w znacznie większym stopniu na wspólnej praktyce – nie na deliberowaniu. Kiedy trzeba działać często nie ma czasu na tego typu formy podejmowania decyzji.

MM: Masz na myśli ruchy społeczne?

JE: Tak.

MM: Oczywiście doceniam ich istotną rolę w procesie zmiany społecznej, ale jednocześnie zauważ, że większość lewicowych dyskusji ogranicza się wyłącznie do tego jednego modelu. Mowa jest głównie o ruchach społecznych. I o ile takie działanie może mieć pozytywne skutki, to jednocześnie w większości przypadków ogranicza się do reagowania na pewne działania, a nie przeciwdziałania im. Szczególnie wyraźnie widać to na przykładzie Berlina, i taki protestów jak ten wokół lotniska Tempelhof. Odbyło się tam wiele wydarzeń towarzyszących okupacji lotniska oraz debat na tematów różnych możliwości zagospodarowania tego terenu. Były one bardzo ciekawe, ale znacznie lepiej by było jakby debatujące osoby były tymi samymi, które podejmują kluczowe decyzje. To tak jak w tenisie – ten, kto serwuje ma znacznie silniejszą pozycję niż ten, kto odbiera piłkę. Uważam, że konieczne jest, aby nie tylko istnieli ludzie zdolni reagować w sytuacji zagrożenie, ale również tacy, którzy tworzą pole gry i biorą udział w dyskusjach zanim decyzje zostaną podjęte.

JE: Kim są ci ludzie? Jak ten proaktywny model wygląda w praktyce? Czy chodzi o to, że władze państwa czy miasta tworzą warunki do włączania się proces decyzyjny? Czy o to, żeby istnieli aktorzy społeczni generujący konflikty na wczesnych etapach decyzyjnych?

MM: Konflikt jest tutaj jednym kluczowych pojęć. Proaktywne podejście polega na zajmowaniu pewnym przestrzeni zanim zapadną kluczowe decyzje. Chodzi zarówno o fizyczne przejmowanie ich, jak i na poziomie teorii. Na generowaniu drobnych konfliktów, które przenoszą debatę publiczną na inny, bardziej zaawansowany poziom.

JE: Jednak czy taki proaktywny model nie zakłada, że mamy do czynienia z bardzo otwartą na dialog władzą, łatwym dostępie do informacji i przejrzystym procesem decyzyjnym?

MM: Tu nawet nie chodzi o dostęp do informacji, ale o to czy jesteśmy w stanie zgłaszać roszczenia do pewnych obszarów. To niekoniecznie musi chodzić tylko o dostęp do strategicznych dokumentów, ale również o takie działania jakie wy podejmujecie organizując festiwal Warszawa w Budowie w budynku Szkoły Głównej Handlowe, uczelni ekonomicznej o liberalnych proweniencjach. I jestem pewien, że nie robicie tego, dlatego, że ktoś was o to poprosił, że dostaliście oficjalne zaproszenie, żeby zorganizować tam wystawę. Ani, że nie jest to ruch protestu wobec jawnej niechęci tej instytucji do sztuki współczesnej. Ale jest to właśnie ten rodzaj ruchu, o jakich mówię myślą o proaktywnej postawie, gdzie celem jest włączenie do dyskusji nowych ludzi, sprawdzenie potencjalnych sojuszy, przemieszanie publiczności muzealnej z bywalcami i studentami szkoły handlowej. Te potencjalne napięcia, które niekoniecznie doprowadzą do jawnego konfliktu, mogą okazać się niewiarygodnie produktywne. Tak było w przypadku projektu trochę podobnego, jeśli chodzi o przestrzenne usytuowanie, organizowane przez Kunsthalle w Kolonii. Wiele wystaw odbywało się w przestrzeniach pozagaleryjnych związanych z różnymi zawodami. Jedna z nich – w Izbie Gospodarczej. Było to bardzo interesujące, ponieważ wystawa została umieszczona, w przestrzeni w której pracują ludzie i była dostępna tylko i wyłącznie w godzinach pracy Izby, od poniedziałku do piątku. Co więcej, aby dotrzeć do przestrzeni wystawienniczej trzeba było przejść przez cały budynek, co stwarzało przestrzeń do wielu interakcji z pracownikami tej instytucji.

JE: Konflikt i spór, wynikające z pojawienia się innej logiki, rozbijają zastane struktury i są istotnym elementem tworzenia nowej wiedzy, ale ciągłe podważanie porządku uniemożliwia zbudowanie nowych instytucji. A są one konieczne do budowania nowego porządku społecznego. Na pewnym etapie działania potrzebujemy konsensus.

MM: Oczywiście, konsensus na pewnym etapie jest niezbędny, aby podjąć jakąkolwiek decyzję. Jednak niebezpieczny jest ustrój polityczny, w którym konsensus stanowi zasadę każdego działania. Tak jak w przypadku Holandii, o której wspominałem wcześniej, gdzie wszystko jest nakierowane na to, żeby jak najszybciej dojść do porozumienia. Funkcjonuje tam nawet powiedzenie: „Nie wystawiaj głowy ponad tłum, bo zostanie odcięta.” Wszystko jest podporządkowane dobru ogólnemu. Nie można się wychylać, ponieważ może to zagrozić wspólnocie. Uważam taki porządek za groźny. Dlatego właśnie interesują mnie postkonsensualne rozwiązania, takie jak pozycja niezależnych posłów w brytyjskiej Izbie Lordów. Izba Lordów jest oczywiście bardzo konserwatywnym ciałem, ale tutaj nie chodzi mi o ich poglądy polityczne, ale o mechanizm podejmowania decyzji.

JE: Na czym on polega?

MM: Interesujące są tutaj dwa wymiary: po pierwsze relacja tych niezależnych polityków do reszty członków i członkiń Izby. Po drugiej układ przestrzenny, w którym się to odbywa. Istnieje tam nierozerwalny związek pomiędzy ustawową rolą, jak odgrywają politycy oraz sposobem, w jaki są fizycznie usytuowani wobec siebie w pomieszczeniu. Z jednej strony siedzą Torysi, czyli konserwatyści, a z drugiej Laburzyści. Pomiędzy nimi jest sekcja zarezerwowana dla niezależnych polityków, nienależących do żadnej z partii. Można powiedzieć, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego, bo wiele i wielu z nas nie należy do konkretnej partii. Ale to, co jest ciekawe to, że oni mają zagwarantowany wstęp do Izby i mają prawo głosu jak wszyscy inni. I ponieważ nie należą do żadnej z partii nie obowiązuje ich lojalność partyjna. Jak wiesz, w głosowaniach często zdarza się tak, że na przykład ktoś z danej partii popiera budownictwo socjalne, ale cała partia głosuje przeciw, więc ta osoba też głosuje przeciw. Albo na odwrót. I tutaj chodzi nie tylko samo głosowanie, ale również poddawanie pod dyskusję różnych kwestii. Nie zawsze prowadzi to do wprowadzenia nowych przepisów, ale na pewno pozytywnie wpływa na poziom debaty. Bo w przypadku kiedy zaczynamy od konsensusu i ogólnej zgody co do prezentowanej linii, to kwestie sporne nie mają w ogóle możliwości się pojawić.

JE: Czyli chodzi o włączenie wykluczonych głosów czy o coś innego?

MM: Tym, co mnie w tym modelu przede wszystkim interesuje, nie jest kwestia wkluczania wykluczonych głosów, ale przeciwstawienia się sytuacji, w której władze tworzą procedury konsultacyjne, aby teoretycznie każdy mógł uczestniczyć, a które w praktyce służą legitymizowaniu podejmowanych decyzji. Poza tym włączanie wszystkich w proces decyzyjny prowadzi do znacznych opóźnień w realizowani zadań. Demokracja bezpośrednia nie jest nowym pomysłem. Już wiele państw prowadziło politykę na kierowaną na włączenie jak najszerszego grona osób. Obecnie na poziomie państwowym istnieje jedynie w Szwajcarii, i nawet tam jest on mocno problematyczny. Co więcej, działa on tylko dlatego, że mamy do czynienia ze stosunkowo mała skalą, zarówno na poziomie liczby obywateli i obywatelek, jak i obszaru państwa. Szwajcaria nie jest dużym krajem. Ciekawy jest przypadek Wielkiej Brytanii, gdzie mimo, że doszło do uruchomienia szeregu mechanizmów, które miały umożliwiać zwykłym ludziom uczestnictwo w procesach decyzyjnych, to stosunkowo niewielki procent korzystał w tej szansy. I wtedy, okazało się, że nie chodzi wcale o włączenie do procesu decyzyjnego szerszego grona osób, ale skonstruowanie takich mechanizmów, które spacyfikują jakąkolwiek krytykę ze strony opinii publicznej. Bo jeśli pojawią się głosy krytyki, to władze będą mogły powiedzieć, że może i głos ten jest zasadny, ale teraz jest za późno. Trzeba było zabrać głos wcześniej.

JE: To co powinnyśmy robić? Odrzucić pojęcie partycypacji?

MM: Nie, w żadnym wypadku. Przez to, że krytykuję partycypację w takiej postaci w jakiej ona występuje w konsensualnym modelu demokracji można odnieść wrażenie, że jestem przeciwko partycypacji. Tak nie jest. Bardzo popieram partycypację i dochodzenie do konsensusu, aby podjąć decyzję. Ale jednocześnie ważne jest, żeby towarzyszyło im poczucie, że my jako jednostki, obywatele i obywatelki mamy również obowiązek uczestniczyć w tym procesie. A niestety większość osób nie ma takie poczucia. Na przykład uważam, że każdy, kto ma prawo głosu powinien głosować. I jakkolwiek dziwne to brzmi, jakbym aspirował do roli guru: Potrzebujemy jakiegoś programu samoświadomości, który pozwoli ludziom zrozumieć, że jako jednostki też mają pewne zobowiązania. I oczywiście można ich nie wypełniać, ale ważne jest, żeby chociaż część osób je uznała i wypełniała, niekoniecznie angażując się z ruchy społeczne. Istnieją również inne sposoby zaangażowania. Niektóre z nich całkowicie odrzucane przez lewicowe teorie nakierowane na krytykę kapitalizmu. Na przykład zupełnie pomija się to w jaki sposób lokalne przedsiębiorstwa często rodzinne lobbują na rzecz różnych rozwiązań, i one również – nie tylko globalne korporację mogą mieć wpływ na politykę miejską, kształt przestrzeni publicznej czy jakość architektury.

JE: Dużo mówisz o samoświadomości, poczuciu odpowiedzialności i konieczności głosowania. Ale co z ludźmi, którzy nie mają prawa głosu, bo na przykład są nielegalnymi imigrantami?

MM: To trudne pytanie. I pewnie nie ja powinienem dawać na nie odpowiedzi, bo nie wiem wystarczająco dużo na ten temat. Ale warto pamiętać, że to nie tylko nielegalni imigranci nie mają prawa głosu, ale również osoby ze Stanów, Indii czy innych krajów Europy będące w danym miejscu czasowo. Wiele z nich jest dobrze wykształcona i przyjechała do danego kraju na zaproszenie. Na przykład, gdybym pojechał do Wielkiej Brytanii, mieszkał tam z osiem lat, pracował na uczelni, to mimo to nie miałbym prawa głosu. Więc to nie tylko jest kwestia wykluczenia społecznego, które nasuwa się jak się myśli o nielegalnych imigrantach, ale politycznego statusu wszystkich obcokrajowców. I ta pozycja niekoniecznie musi oznaczać wycofanie się z uczestnictwa, a nawet wręcz przeciwnie. Osoba, które nie posiada prawa głosu niekoniecznie musi pozostawać bierna – może przyjąć proaktywną postawę i rozpocząć dyskusję o braku możliwości wpływania na polityczne decyzje w ramach istniejącego prawa. Wprawdzie jest mało prawdopodobne, że osiągnie ona od razu ten poziom formalności i wpływu, co poprzez korzystanie z oficjalnych kanałów. Jeśli się chce można stworzyć pewien kontekst, w którym będzie można zostać usłyszanym.

JE: O jakim kontekście myślisz?

MM: Na przykład o mediach. Obecnie jeśli ktoś chce osiągnąć jakiś polityczny skutek zwykle korzysta z siły mediów. Nie chodzi tutaj o to, żeby zawrzeć jakiś stały sojusz z mediami, ale żeby strategicznie korzystać z przestrzeni do dyskusji jaką dają gazety, radio, telewizja, i oczywiście Internet. Jest bardzo dużo kanałów umożliwiających rozpoczęcie debaty. Sam często z nich korzystam. I może nie zawsze osiągam pełen sukces, ale w pewnym obszarach już jestem widoczny. Jedną rzeczą, na którą nie mam zgody to podejście, że nie da się nic zrobić. Uważam, że każdy może „coś” zrobić. I nie które osoby są bardziej wpływowe niż inne, ale to nie znaczy, że ci słabsi mają nic nie robić. Poza tym zawsze znajdzie się ktoś, kto może dać wsparcie. Obecnie nie jest tak, że tylko pewna wąska grupa osób może coś załatwić, na przykład najbogatsi.

JE: Piszesz również o roli intelektualistów i artystów jako osób, które mogą wskazać nowe rozwiązania. Czy wierzysz, że projekty artystyczne mogą rozpocząć debatę, która będzie miała społeczne skutki?

MM: Oczywiście trochę inna jest rola intelektualistów i artystów. Nie wszyscy artyści są intelektualistami. To, co ich łączy to to, że występują z pozycji niezależnych aktorów społecznych. Różny jest też stopień ich niezależności. Im bardziej ma się stabilną pozycję jako artysta czy artystka, tym silniej jest się związanym z instytucją. A co w pozycji artysty i artystki jest ciekawe, to właśnie niezależność. Dlaczego właśnie mogą przyjmować proaktywną postawę, chociaż nie wszyscy mają ochotę na taką formą politycznego zaangażowania. Nie chcę krytykować tutaj apolitycznych artystów i artystek. Wiele ich prac lubię i cenię. Ale w tym wypadku interesują mnie ci, którzy i które eksplorują marginesy tego, co polityczne.

JE: Projekty artystyczne coraz częściej nakierowane są na współpracę ludzi z różnych środowisk, komunikujących się za pomocą innych dyskursów: ekonomicznego, socjologicznego, języka potocznego, języka biurokracji czy za pomocą narzędzi pochodzących z pola sztuki. Czy uważasz, że takie krytyczne interdyscyplinarne projekty mogą w dalszym horyzoncie prowadzić do zmiany społecznej?

MM: „Interdysplinarność” albo „transdysplinarność” są ostatnio szczególnie modne. W założeniu mają poszerzać nasze możliwości tworzenia wiedzy, ale na dłuższą metę okazuje się to trochę bez sensu. Włączenie do projektu osób z innych z dziedzin wbrew pozorom zwykle ma niewielki wpływ na jego końcową formę. Wprawdzie można powiedzieć, że Ty jesteś socjolożką, więc znasz się lepiej na socjologii niż ja, a ja architektem, więc z założenia wiem więcej o architekturze niż Ty, ale nadal poruszamy się w tym samym środowisku. Nie studiowaliśmy tego samego, ale to nie ma znaczenia, bo nawet jeśli mamy różne kompetencje to należy do tego samego interdysplinarnego pola, czytamy te same książki, mamy wspólnych znajomych na facebooku. Jeśli byśmy wyjechali do innego miasta, zapewne byśmy spędzali czas w tych samych miejscach. Zamiast o interdyscplinarności powinniśmy raczej myśleć o podejściu trans-środowiskowym.

JE: Czyli z kim powinniśmy pracować, żeby mieć do czynienia z różnymi spojrzeniami? Z klasami niższymi? Z klasą wyższą?

MM: Pewnie i w tymi i z tymi. Tak jak to się działo podczas protestu w Stuttgarcie, gdzie w składu ruchu weszli ludzie pochodzący z bardzo różnych środowisk. To wcale nie było oczywiste, bo demonstracje przeciwko wyburzeniu dworca były brutalnie tłumione przez policję. Byli tam prezesi rodzinnych firm zarabiających miliony euro, często w podeszłym wieku, obok nauczycieli ze szkół podstawowych, członków partii Zielonych czy innych partii. Młodzież szkolna z bannerami, bezrobotni, bezdomni mieszkający koło dworca i dużo innych różnych osób. Demonstracje odbywały się pokojowo i wszyscy mieli poczucie, że walczą o wspólną sprawę.

JE: Czy uważasz, że muzea jako instytucje również mogą pełnić taką proaktywną rolę?

MM: To zależy w dużej mierze od kontekstu. Dużą przeszkodą ku temu, jaką widzę w ogóle w przypadku świata sztuki jest to, że jest to rodzaj bańki – nie tylko ekonomicznie, ale co gorsza – również społecznie. I jak wspominałem wcześniej, wszyscy o lat mówią o interdyscyplinarności i transdyscyplinarności, ale taka współpraca zawsze odbywa się we względnie społecznie homogenicznym środowisku. Dobrze to widać na przykładnie tych wielkich wydarzeń, typu biennale czy duże festiwale.

JE: Czyli nie wierzysz w polityczność „politycznej sztuki”?

MM: Mamy obecnie do czynienia z pewnym trendem jakim jest „sztuka polityczna” i rzadko te polityczne projekty mają realne skutki. Ponadto, jest to ważny trend w świecie sztuki, więc nawet osoby, które nie są politycznie zaangażowane się nią interesują. Powstaje wiele projektów, dyskutowane są istotne społecznie kwestie, ale rzadko kiedy te działania wykraczają poza pole sztuki. Chciałbym, żeby sztuka, która twierdzi, że jest polityczna, miała realny wpływ na rzeczywistość. Aby nie tylko docierała do innych grup społecznych niż osoby należące do świata sztuki, ale żeby miała wpływ na decyzje podejmowane przez klasy rządzące. Jednak bez stawania się populizmem. Nie interesują mnie hasła, które wszyscy rozumieją, ale przestrzenie konfliktu, w których możliwy jest inny rodzaj interakcji.

JE: Jakie to mogą być przestrzenie?

MM: Bardzo różne. Teraz na przykład w Städelschule we Frakfurcie przygotowuję projekt, który rozpoczyna się od zmapowania politycznych przestrzeni, od bardzo nieformalnych po silnie sformalizowane. Będziemy chcieli zrozumieć działające w nich mechanizmy, aby odpowiedzieć sobie na pytanie, w jaki sposób innych rodzaj politycznej przestrzeni może zostać wydzielony, zaprojektowany, odegrany. W jaki sposób pojawiają się w nich konflikty i punkty spięcia.

JE: Czy szukacie ich w jakiś konkretnych miejscach? W parlamencie? W instytucjach sztuki? Na bazarach?

MM: Póki co staramy się nie ograniczać do jakiś konkretnych obszarów. Na pewno nie będziemy dążyć do stwierdzenia, że jakieś miejsca są polityczne, a inne zupełnie nie. To nie jest albo albo. To, czy dana przestrzeń jest polityczna czy nie, jest silnie związane z kontekstem, w jakim występuje. Na przykład w Berlinie, takim miejscem spotkania może być instytucja publiczna, ale niekoniecznie w innym mieście. Gdzie indziej, na przykład w Teheranie, może to być prywatne mieszkanie.

JE: W Warszawie ostatnimi laty taką funkcję pełnią klubokawiarnie.

MM: No właśnie. Czyli zupełnie inaczej niż na przykład w Berlinie. Kontekst jest niezwykle istotny. Bo zależy on nie tylko od kraju, ale również od miasta i od typu osób, które są zaangażowane. Dla pewnych osób instytucje publiczne są odpowiednim miejscem dla spotkań, i to właśnie w nich dochodzi do spotkania różnych środowisk. Czasami taką okazję może dawać demonstracja, albo inne wydarzenie w przestrzeni publicznej. Ale to też zależy od sytuacji politycznej. Spędziłem sporo czasu na Bliskim Wschodzie i wielu krajach, jak Iran, i tam jest oczywiste, że wszystkie spotkania opozycji mogą odbywać się tylko i wyłącznie w prywatnych domach.

JE: Wybór przestrzeni do politycznego spotkania zawsze daje przewagę tej stronie, która jest gospodarzem. W przypadku Warszawy nawet klubokawiarnie, które teoretycznie są publicznie dostępne i wydawałyby się neutralne – takie nie są. Jeśli urzędnicy i urzędniczki przychodzą do nich na spotkanie wkraczają na teren miejskich aktywistek i aktywistów. Jednak któraś ze stron zawsze jest nie u siebie.

MM: W przypadku spotkań negocjacyjnych najlepiej jest wybrać jakąś neutralną przestrzeń. W mieście nie jest to takie łatwe, bo zawsze jakieś miejsce jest czyjeś. Nie bez powodu bardzo dużo formalnych spotkań i konferencji. Nie jest to tylko kwestia wygody – że goście mają blisko z pokoi, chociaż to też ma znaczenie. Ale również istotne jest to, że hotel jest neutralną przestrzenią.

JE: Jeśli mówimy o przestrzeniach, które generują napięcia, przestrzeń miasta może być jednym z nich. W jaki sposób powinna być zaprojektowana, żeby mogła stymulować konflikty o politycznych potencjale?

MM: W przypadku miasta istotna jest kwestia gentryfikacji. Nie uważam, że gentryfikacja z założenia musi być czymś złym. To nie jest jednoznacznie negatywne zjawisko, a wręcz może być dobre dla miasta. Jednak tym, co jest w oczywisty sposób negatywnym skutkiem gentryfikacji jest to, że prowadzi do homogenizacji danej przestrzeni i zdominowania danego miejsca przez klasę średnią. Aby przestrzenie konfliktów mogły istnieć i od czasu do czasu odbywał się swoisty „test rzeczywistości” dane miejsce musi być zamieszkałe przez mieszankę osób pochodzących z różnych środowisk i co bardzo ważne, w różnym wieku. Wiek jest tutaj szczególnie istotny, bo jednym z najgorszych skutków gentryfikacji jest właśnie homogeniczność wiekowa. Na przykład w Mitte, gdzie mieszkam, praktycznie nie widuje się starszych osób. Musimy jednak pamiętać, że ta mieszanina osób sama z siebie się nie pojawi. Ich obecność musi być zaprojektowana.

JE: W jaki sposób?

MM: Jednym z takich sposób, na poziomie państwowym, jest na przykład budowanie mieszkalnictwa społecznego. I jak mówię o projektowaniu, to chodzi mi nie tylko o projektowanie urbanistyczne, ale również o poziom polityki społecznej.

JE: Czyli tym, czego potrzebujemy jest świadoma polityka przestrzenna?

MM: Właśnie tak.

 

 

Wykład Markusa Miessena – „Koszmar Partycypacji”:  7 października (piątek), godz. 19.00, Pałac Kultury i Nauki, Sala Kisielewskiego, pl. Defilad 1, Warszawa

 

Markus Miessen – architekt, badacz i wykładowca, dyrektor agencji Studio Miessen, partner berlińskiego studia architektonicznego Office i dyrektor Architectural Association Winter School Middle East w Dubaju. Uznawany za czołowego specjalistę od spraw partycypacji na polu sztuki i architektury. Autor i współautor licznych publikacji, m.in. „When Economies Become Form – Micro-Economic Models as Spatial Prescriptions in Northeast Brazil” (2009) i “The Nightmare of Participation” (2010).

 

 

Praski Departament Propozycji – relacja

Maciej Czeredys na Departamencie PropozycjiW środę, 5 października, w Sensie Nonsensu na Pradze Północ odbył się pierwszy z dzielnicowych Departamentów Propozycji prowadzonych przez Magdę Mosiewicz. Dyskusja trwała nieprzerwanie przez ponad trzy godziny. Głównymi poruszanymi tematami była kwestia dostępności domów kultury, rewitalizacji podwórek oraz budynków użyteczności publicznej. Oraz kwestia mieszkaniowa, która jest najsilniej zapalnym tematem dyskusji miejskich, zwłaszcza na Pradze Północ, w której jest najwięcej lokatorów w lokalach komunalnych o złej jakości substancji mieszkaniowej.

Pierwszą propozycję zgłosiła Natalia Sówka z Akademii Pana Sówki. Akademia prowadzi bezpłatne zajęcia muzyczne z dziećmi z ulicy. Próby muzyczne odbywają się w Domu Kultury Praga. Jednak, jak mówiła Natalia Sówka Praga jest podzielona ulicą Wileńską na dwie części. O ile dzieci z północnej części ulicy Wileńskiej chętnie biorą udział w zajęciach, to są one zupełnie niedostępne dla mieszkańców części południowej. Bardzo trudno zachęcić dzieci z drugiej części Pragi, aby przyszły do Domu Kultury Praga. Propozycją Akademii Pana Sówka było stworzenie przestrzeni dla kultury po stronie Dworca Wileńska. Prezentację zakończył koncert dwóch uczestniczek praskich warsztatów na bębnach tworzony przez społeczności z Lubelszczyzny, muzyczno-perkusyjnych instrumentach robionych ze stalowych beczek,  głownie po oleju,  metodą wyklepywania.

Natalia Romik i Maciej Czeredys, przedstawiciele Praskiego Centrum Rewitalizacji Społecznej PRECEL zaprezentowali projekt rewitalizacji Pałacyku Konopackiego. Pałacyk położony na rogu ulicy Strzeleckiej i Środkowej jest najstarszym pałacem na Pradze. Obecnie grozi zawaleniem. Nie ma pieniędzy na remont. Pojawił się za to społeczny projekt ożywienia budynku. PRECEL proponuje, aby Pałacyk stał się centrum społecznej integracji. Na parterze mogłoby się znaleźć przedszkole sąsiedzkie, restauracja z otwartą kuchnia, w piwnicy – pralnia publiczna, warsztat rowerowy, szkoła rzemiosł. Na piętrze przestrzeń konferencyjna i inkubator idei. Na poddaszu – praski ogród. Ważnym elementem projektu, który mógłby być zrealizowany wcześniej niż remont budynku byłoby otwarcie ogrodu i stworzenie w nim na zimę ogrodu zimowego.

Pomysł na rewitalizację społeczną Pałacyku powstał podczas festiwalu KNOT, w ramach jednego ze spotkań prowadzonych przez Macieja Czeredysa i Michała Murawskiego – Sknoconej Archigadaniny, dnia utopii, podczas którego marzono o różnych wykorzystaniach dla rozpadającego się zabytku. Dyskusja o tym, jak otworzyć ten budynek dla mieszkańców miała swoją kontynuację – 4 listopada 2010 odbyła się konferencja na temat rewitalizacji pałacyku w Nizio Gallery, a 14 maja 2011, w czasie Nocy Muzeum odbyła się akcja – Boom Pałacyku Ruń. Wtedy, ponownie (po KNOTcie) otwarto ogród. Członkinie i członkowie PRECLA wywiesili „potrzeby pałacykowe”. Obecnie wciąż ważą się losy Pałacyku. Rozważane jest zgłoszenie do programu Jessica, co daje szanse na rewitalizację obiektu. Czeredys i Romik podkreślali, że ważne, żeby nie dopuścić do tego, żeby Pałacyk dostał sprzedany, bo wtedy istnieje ryzyko, że tak jak Stara Parowozownia zostanie potraktowany jako przeszkoda na działce inwestycyjnej i zburzony. Na problem znikających zabytków wskazywał również Michał Sokolnicki ze Stowarzyszenia Nowa Praga.

Otwarcie ogrodu na stałe podważała wiceburmistrz Katarzyna Łęgiewicz twierdząc, że o ile możliwe jest otwieranie ogrodu na imprezy, to trudno sobie wyobrazić, żeby był otwarty na stałe, bo ktoś musiałby się nim zajmować. Wiceburmistrz nie brała pod uwagę, że opiekę nad ogrodem mogłoby na stałe objąć jakieś stowarzyszenie albo inicjatywa sąsiedzka.

Paradoksem, na który wskazywali obecni był problem z finansowaniem zabytków, które są własnością miasta. Znacznie łatwiej pozyskać fundusze na budynki będą własnością inne podmiotu. Zwłaszcza jeśli jest to kościół.

Kolejny zabytkowym obiektem, który stał się przedmiotem dyskusji był Młyn Michla, o których mówił przedstawiciel Stowarzyszenia Michałów. Stowarzyszenie powstało jako ruch protestu przeciwko planom miasta i zniszczeniu Młynu Michla. Obiekt młyna na być zniszczony pod budowę Trasy Świętokrzyskiej. Stowarzyszenie protestuje również  przeciwko niszczeniu parków i ruchowi przelotowemu przez Szmulowiznę. Zamiast tego Stowarzyszenie proponuje realizację projektu Karola Langie: 2,5 ha terenu w rejonie praskich ulic Otwockiej, Kawęczyńskiej i Objazdowej, zamkniętego nasypem kolejowym, miałoby się zmienić w park rekreacji i kultury. Miałaby powstać kawiarnia, promenada i mediateka.

Serię projektów realizowanych przez stowarzyszenie ODBLOKUJ prezentowała Marlena Happach. Przedstawiane projekty były próbami zmierzenia się nieprzyjaznymi podwórkami przy ulicach: Równej (róg Szwedzkiej), Środkowej 12, Stalowej 27 oraz Naczelnikowskiej. Happach mówiła o metodzie wchodzenia w przestrzeń, gdzie głównymi odbiorcami i pierwszymi kontaktami są dzieci. To głównie (ale nie tylko) na ich potrzeby odpowiada Stowarzyszenie. To dzieci również najchętniej biorą udział w projektach i warsztatach na temat przestrzeni. Jednak praca z dziećmi jest tylko pierwszych krokiem do pracy z szerszym gronem osób. Za dziećmi przychodzą ich mamy, za mamami całe rodziny. ODBLOKUJ dodatkowo współpracuje z pedagogami ulicznymi, którzy chodzą po mieszkaniach i pytają o potrzebach mieszkańców. [Więcej o projekcie Równa 21]

Ważnym elementem projektów jest odniesienie się do tożsamości miejsca. W podwórku przy ul. Naczelnikowskiej jednym z elementów projektu będzie żółta linia idąca przez korytarz prowadzący na podwórko, która będzie się składała z tekstu opowiadającego historię kamienicy. Powstał również projekt zagospodarowania podwórka poprzez postawienie ramy, która pozwalała wykorzystywać przestrzeń podwórka na różne sposoby. Mogłaby w zależności od potrzeb być ekranem do wyświetlania filmów, stelażem do hamaków czy drabiną dla pnącej się roślinności. Projekty podwórek będą realizowane do końca roku.

O kwestii podwórek mówił również przedstawiciel Związku Stowarzyszeń Praskich. Projekt „Zielone podwórko realizowany przez SGGW wraz z mieszkankami i mieszkańcami podwórek miał na celu ożywienie martwych przestrzeni. Pojawiły się różne pomysły, ale brakowało pieniędzy na ich realizację. Nie pomogło również pojawienie się darczyńców, bowiem ZGN gospodarujący przestrzenią nie wiedział jak ze strony formalnej potraktować swój nowy dobytek. Na szczęście mimo to części podwórek pojawiły się obiekty niezgłoszone do rejestru ZGN, na przykład stół do ping-ponga. Ponadto Związek zaktywizował lokalne komitety podwórkowe, aby co miesiąc pisały do dyrekcji ZGN raporty o stanie budynków. Zaś co rok, żeby przedstawiały listę koniecznych napraw.

W czasie dyskusji o podwórkach pojawiła propozycja wyburza trzecich oficyn (o najniższym standardzie) i wykorzystywania ich jako przestrzeni wspólnej. Maciej Czeredys wskazywał, że ważna jest nie tylko kwestia „czy” to robić, ale „jak” to robić. Samo remont nie wystarczy. Jeśli się nie zaangażuje mieszkanek i mieszkańców takie projekty nie mają sensu. Przestrzenie nie są traktowane jako „własne” i ignorowane, albo wręcz są niszczone. Najgorszym scenariuszem jest sytuacja, kiedy wchodzi zewnętrzny inwestor, robi remont, publikuje zdjęcie na dowód, że przestrzeń wygląda lepiej. Ale sama przestrzeń nie działa, bo zapomniano na etapie planowania o osobach, które tam mieszkają.

Gościnnie pojawi się również urzędnicy z Targówka, żeby opowiedzieć o pokazowym projekcie Urzędu Dzielnicy Targówek, REBLOK. Projekt opierał się społecznej rewitalizacji blokowisk. Jego głównym celem było zintegrowanie mieszkanki i mieszkańców blokowisk i razem z nimi ożywienie przestrzeń między budynkami. Rewitalizacja oparta była na przykładach z Berlina i doświadczeniu polskich ekspertów od rewitalizacji.

W ramach projektu odbyły się warsztaty strategiczne, warsztaty animacyjne – np. kino na dachu czy możliwość obserwowania nieba przez peryskop. Został również zrealizowany projekt Mariusza Libela, „Ziemial” będący autoportretem dzielnicy. Można go obecnie oglądać w Urzędzie Dzielnicy. W ramach REBLOKu mieszkanki i mieszkańcy mogli również stworzyć swoją pocztówkę z dzielnicy. Odbyły się też projekty ogrodnicze – sadzenie kwiatów i innych roślin, w tym tak nietypowych jak labirynt z kukurydzy.

Ideą REBLOKU, poza integracją mieszkanek i mieszkańców, jest stworzenie platformy do spotkania się różnych aktorów społecznych: mieszkańców, przedsiębiorców, pracowników dzielnicy, artystów i innych osób zainteresowanych poprawianiem jakości przestrzeni. W dużym stopniu jest to propozycja skierowana do urzędniczek i urzędników, bo ludzi, którzy chcą działać jest bardzo dużo.

Związek Stowarzyszeń Praskich z kolei skupiał się na zwiększeniu atrakcyjności turystycznej Pragi. Czas budowy II linii metra jest dobry momentem, żeby opracować projekty na zagospodarowanie okolicy. Niektóre ulice mogłyby zostać zamienione w deptaki, mogłaby powstać kładka pieszo-rowerowa przez Wisłę oraz kolejka gondolowa na wysokości ZOO, targi staroci i rzemiosła. Związek postulował również powołanie „klastra kultury”, otwarcie Muzeum Komunikacji, Pożarnictwa. Przeniesienie Muzeum Kolejnictwa oraz rozreklamowanie prywatnego  Muzeum Piekarnictwa.

Spotkanie zakończyła prezentacja Macieja Czeredysa na temat mikrospółdzielni. Czeredys wskazywał na konieczność działania poprzez mikrointerwencje. Tłumaczył, że nie chodzi o to, żeby działanie było małe, ale żeby nakład środków był niewspółmierny do efektów. Projekt mikrospółdzielni mieszkaniowej może nie tylko być replikowany, ale zrewolucjonizować myślenie o polityce mieszkaniowej. Obecnie ograniczeniem jest to, że w powszechnej świadomości pojęcie inwestora zostało utożsamione z deweloperem. Czeredys wskazywał, że niekoniecznie musi tak być. Spółdzielnia mieszkaniowa również może być inwestorem. Ale w przeciwieństwie do dewelopera nie jest nastawiona na zysk, więc koszt metra kwadratowego jeszcze znacznie niższy. [Więcej o projekcie mikrospółdzielni]

Wielkim nieobecnym wśród propozycji zgłaszanych na departamencie była kwestia mieszkaniowe. Kwestia niszczejących kamienic, kłopotów lokalowych jednak co jakiś czas powraca w dyskusji. Tomasz Fudala przypominał o tym, że miasto nie prowadzi polityki mieszkaniowej. Zaprzeczała temu wiceburmistrz Łęgiewicz twierdząc, że problemem nie jest brak polityki mieszkaniowej w ogóle, ale to, że Praga posiada najbiedniejszych lokatorów, więc problem jest silniej widoczny. Na usprawiedliwienie miało służyć oskarżanie ustawy o janosikowym, która miała być jedną z głównych przyczyn złego stanu substancji lokalowej w Warszawie.

tekst i foto: Joanna Erbel

 

Na kolejne dzielnicowe Departamenty Propozycji zapraszamy o g. 19:00:

12.10 na Ursynów, do klubokawiarni Ursynoff, ul. Szolc Rogozińskiego 1

19.10 na Żoliborz, do klubokawiarni Coco de Oro, ul. Potocka 14

26.10 na Białołękę, do Białołęckiego Ośrodka Kultury, ul. Vincenta van Gogha 1

 

Departament Propozycji to może być pierwszy krok do zawiązania trwałych inicjatyw, włączenia się w działalność lokalnej organizacji, nagłośnienia projektu wśród sąsiadów i w mediach. Inspirujące są też projekty fantastyczne i humorystyczne.

Zasada jest jedna: przedstawiamy propozycje, nie ograniczamy się do krytyki.

Każda osoba ma 10 minut na przedstawienie swojego projektu. Do dyspozycji są mikrofony, projektor, komputer.

Zgłoszenie powinno zawierać kilkuzdaniowy opis propozycji. Można je wysłać na adres: propozycje@artmuseum.pl