Wpisy - lipca 2011.

Zaremba: Tymczasowość nie musi być zła

Wojciech Kacperski: W ramach Warszawy w Budowie 3 będziecie realizować „Stadion Siedmiolecia”. Projekt zakłada przemianę dużej, pustej działki w Śródmieściu Warszawy na plac sportów miejskich. W swoim projekcie koncepcyjnym zaproponowaliście bogatą, wielofunkcyjną przestrzeń otwartą dla mieszkańców. Na jakim etapie realizacji tego projektu jesteście aktualnie?

Patryk Dominik Zaremba: Temat jest skomplikowany: pojawiła się idea, żeby wypełnić przestrzeń czasowo, ale jednocześnie, żeby zdjąć w Warszawie z tymczasowości złą pieczątkę, że wszystko, co tymczasowe, jest brzydkie i przeszkadzające, i którego nie można się pozbyć. Na świecie funkcjonują rozwiązania, które są tymczasowe, a jednocześnie ciekawe i aranżują miasto w sposób spójny, mimo, że doraźny. Tymczasowość miejsca, o którym rozmawiamy [kwartał między ulicami Zielną, Marszałkowską oraz Królewską – przyp. WK], wynika z faktu, że tam są roszczenia właścicieli do działek i ta sytuacja będzie trwała dość długo, bo takie sprawy toczą się w sądach latami. W tym rejonie miasta docelowo pożądana jest zabudowa trwała, która uzupełni tkankę miejską i stworzy żywą pierzeję Marszałkowskiej i Zielnej. Roszczenia, zamrożony status, brak inwestycji, sprowokowały nas do stworzenia idei tymczasowej aranżacji tej przestrzeni. Ta tymczasowość niestety kładzie się cieniem na projekt, gdyż wiele funduszy, które byłby przewidziane na docelową realizację, odpada – takich jak chociażby dofinansowanie unijne – przede wszystkim właśnie z powodu nieuregulowanej własności i czasowego charakteru pomysłu. Drugim problemem było znalezienie finansów na stworzenie koncepcji – koncepcji ścisłej, wielobranżowej, która byłaby w stanie powiedzieć nam, ile kosztowałaby realizacja całego projektu. Zrobiliśmy pierwszy kosztorys, bardzo orientacyjny, wyszło nam coś pomiędzy osiemset tysięcy, a milion dwieście. Trzeba się jednak spodziewać, że koszty mogą pójść w górę przy dobrych, praktycznych rozwiązaniach..

WK: Czyli jest to jeszcze dość początkowe stadium?

PDZ: Aktualnie jesteśmy ciągle na etapie tej koncepcji. Projekt zwrócił uwagę dzielnicy Bemowo. Dobrze, że pomysł zaczyna „klonować” w innych rejonach, ale idea ta nie jest pieczątką na wszystkie dzielnice. Trzeba pamiętać, że takiego projektu nie da się idealnie powielić w innym miejscu, bo tam mamy do czynienia z inną działką, innymi mieszkańcami, innymi funkcjami dookoła. Będzie to przestrzeń do zaaranżowania na cele sportów miejskich, ale w innym kształcie. Pojawił się jednak problem: praktycznie cała nasza ekipa zajęła się tematem na Bemowie, tam przykładając większość swoich sił, głównie z faktu, że na Bemowie jest szansa realizacji – dzielnica ma możliwość wyłożenia pieniędzy, a w Śródmieściu musimy szukać sponsora. Burmistrz Śródmieścia polecił nam skontaktowanie się z Ratuszem, ale ciężko jest z jakąś ideą dobić się do władz miasta. Teraz jest tak, że ja w zasadzie sam zostałem przy tym skwerze na Zielnej, razem ze mną jest pracowania MOKO, która wygrała nasz wewnętrzny przetarg na wykonanie koncepcji. Poszukujemy finansowania na wykonanie koncepcji wielobranżowej, a jest ona potrzebna, by przedstawić szczegółową ofertę potencjalnemu sponsorowi. Ja wierzę wciąż, że sponsor się znajdzie, tylko trzeba przygotować dla niego ciekawą ofertę przewidującą, co może otrzymać w zamian. Choćby nawet w aspekcie wizerunkowym. MSN wesprze nas finansowo, ale chciałoby, żebyśmy tym projektem wnieśli jakiś dodatkowy element do festiwalu „Warszawa w Budowie 3”. Pytanie, co to będzie, pozostaje jeszcze otwarte. Myślę, że będą to konsultacje. Jeżeli taki padnie wybór, to będą to konsultacje o specyficznym charakterze. Wytłumaczę o co mi chodzi: otóż, przy normalnych konsultacjach mamy do czynienia z następującym porządkiem: zbieramy opinie mieszkańców, realizujemy projekt, potem konsultujemy go znowu, zmieniamy. Tutaj natomiast przychodzimy z konkretnym pomysłem, co z pewnością zantagonizuje część osób, bo jest to naturalne zjawisko, że wobec konkretnego projektu ktoś będzie chciał stawić opór. Ta perspektywa nas jednak nie przeraża. Ja w ramach Forum Rozwoju Warszawy zainteresowany jestem szczególnie przeprowadzeniem konsultacji z mieszkańcami, żeby dowiedzieć się, jak postrzegana jest przez nich tymczasowość miejsc, jak postrzegane są miejsca generujące hałas, jak postrzegane jest w ogóle życie w Śródmieściu – w którym hałas jest już obecny przez samochody, tramwaje; widać to szczególnie teraz, np. przy rondzie ONZ, jak jest cicho, kiedy ruch jest wyłączony. Byłoby to działanie polegające na skonfrontowaniu mieszkańców z tą ideą i dowiedzeniu się o negatywnych opiniach, spostrzeżeniach; jak oni o tym myślą, i spojrzeniu na te kwestie w szerokim zakresie – dlaczego np. mieszkańcy nie włączają się, nie proponują niczego, a dlaczego z kolei akceptują ten pusty plac, jaką rolę by dla niego widzieli: czy woleliby tam zwykły parking, czy miejsce dla psów, czy uważają, że takie puste przestrzenie są dobre dla miasta? To mogłoby pokazać, że my w stowarzyszeniu myślimy w sposób zupełnie odmienny od mieszkańców – myślimy o tym, żeby miasto scalać i nadawać mu funkcje, a może się okazać, że większość mieszkańców akceptuje stan obecny, bądź pożąda przekształceń…

WK: Do jakiego stopnia jesteście w stanie zmienić ten projekt, w zależności od tego, co usłyszycie od mieszkańców?

PDZ: Nasze działanie jest wielopłaszczyznowe. Z jednej strony projekt będzie powstawał jako ciągle sztywna koncepcja tego kształtu, który zaproponowaliśmy (bo musimy go wycenić). Równolegle będziemy rozmawiać z mieszkańcami. Ofertę staraliśmy się już przewidzieć, obserwując to, co mieszkańcom może podobać się lub jakie mogą mieć oczekiwania. Warto zauważyć, że wśród niektórych osób pojawiły się już głosy, że to jest projekt dla bardzo wąskiej grupy osób młodych (pojawiły się jednak po dość pobieżnym zaznajomieniu się z tematem). Projekt ten nie celebruje jednak tylko młodości, zawiera on nowatorskie rozwiązania urządzeń, które pozwoliłyby wykonywać proste, rekreacyjne ćwiczenia przez osoby starsze. Stoliki szachowe też są przewidziane. Uwzględniliśmy także miejsca postojowe, a więc to, co miasto przewidziało wzdłuż ulicy Zielnej. W planach dzielnicy nie ma tam parkingu, tylko zwykły trawnik (skądinąd warto nadmienić, że obecny jego charakter również powinien ulec zmianie, ponieważ pozostawia on dużo do życzenia, jest bardzo zaniedbany, przypadkowy). Nasz projekt przewiduje pewne antagonizmy, oczekiwania, ale jednocześnie jesteśmy świadomi tego, że mieszkańcy mogą nas zaskoczyć, więc wstępnie planujemy wycenić naszą koncepcję, a następnie przeprowadzimy działania i w ramach festiwalu „Warszawa w Budowie 3” będziemy zderzać naszą propozycję z oczekiwaniami mieszkańców i będziemy wyciągać wnioski. Chcemy sprawdzić, na ile są oni w stanie zaakceptować oddolną inicjatywę, nie narzuconą przez Miasto, a jednocześnie realizowaną w oparciu o struktury miejskie. Chcielibyśmy sprawdzić, czy i jak wszystkie strony byłyby w stanie osiągnąć kompromis w obrębie naszej ingerencji?

WK: Co powołało do życia ten projekt?

PDZ: Pustka miasta i zapotrzebowanie na sporty miejskie. Grzesiek Gądek z Polski Młodych skupił się na sportach, zauważył, że teren jest pusty, i że warto go wykorzystać. Wiedział jednak, że są roszczenia, zatem wpadł na pomysł czasowego projektu, który odejmowałby od rozwiązań tymczasowych łatkę nieatrakcyjności. Miałby on negować podejście, że tymczasowość, to tylko prowizorka – rozpadająca się, bardzo tania. Z mojej strony pojawił się pomysł , żeby zacząć scalać – nawet takimi tymczasowymi ruchami – przestrzenie miejskie. Warszawa jest mocno dotknięta dekretem Bieruta i być jeszcze przez wiele lat problemy braków zabudowy, problemy własnościowe, w przestrzeni będą wciąż widoczne. Przejdźmy sobie ten rejon: idąc ze Starego Miasta, jesteśmy – powiedzmy – polskim turystą, który dawno w Warszawie nie był. Widzimy Krakowskie Przedmieście, skręcamy w którąś z bocznych ulic – Ossolińskich lub Królewską – widzimy duży Plac Piłsudskiego, idziemy pod Grób Nieznanego Żołnierza, wchodzimy do Ogrodu Saskiego, idziemy na skrzyżowanie Marszałkowskiej i Królewskiej… i co dalej? Stąd widać w dali Pałac Kultury, bardzo dużą przestrzeń przed nim, widzimy Marszałkowską, Królewską, która prowadzi do Grzybowskiej. Można stąd pójść wzdłuż Marszałkowskiej, aż do Domów Centrum; można też iść Królewską, aż do Placu Grzybowskiego, do którego jeśli wejdziemy, to później będziemy szukać z niego wyjścia. Widać w tym, że gdyby powstał w tym miejscu ten skwer, to osoba stojąca na wspomnianym skrzyżowaniu już by widziała, że coś się dzieje, ktoś ożywia tę przestrzeń, dynamicznie ją wykorzystuje i mogłaby tam podejść. Potem zaś już można mnożyć przykłady, gdzie poszłaby dalej – choćby w kierunku ulicy Próżnej, której pierzeje też oczekują remontu.. Dzięki takim działaniom miasto wydaje się bardziej „zszyte”, pojawiają się w nim różne obszary, które coś sobą reprezentują i zachęcając odbiorcę do zwiedzania, pozwalają płynnie pokonywać miasto, poznawać je, odkrywać. Taki zwykły trawnik nie zachęca wcale, żeby podejść do niego, przejść, to jest zwykła „ziemia niczyja”, na którą nikt nawet nie spogląda. Problemem tutaj też są owe kwartały, do których nie ma dostępu – czy to mówimy o kwartałach przy ulicy Zielnej, Królewskiej, czy przy Emilii Plater, Świętokrzyskiej, czy np. w rejonie Norblina – można tak wymieniać całe obszary. Są to rejony, które mają spójność z pozostałymi kwartałami tylko w czterech narożach (czyli tam, gdzie są przejścia dla pieszych), zaś wzdłuż ich boków nie ma tej spójności. To są typowe dla Warszawy problemy: kwartały, które są albo żywe, albo martwe, ale nie mające wystarczającej ilości przejść i spinających je funkcji, więc pozostające w pewnej izolacji od siebie. Ktoś, kto nie zna miasta, szybko się gubi w takim układzie i odczuwa brak genius locci – ducha miejsca, którego tworzą pewne miejskie funkcje, wydarzenia, obiekty.

WK: W jaki sposób ten projekt idzie w sukurs zmianom, których obecnie doświadczamy w Warszawie?

PDZ: Z jednej strony można powiedzieć, że zapoczątkował to „Dotleniacz”, który był na Placu Grzybowskim, który stał się swoistym symbolem oddolnej inicjatywy artystycznej, zaimplementowanej w nową przebudowę miejsca. Ten projekt oczywiście utracił w obecnym kształcie placu swój pierwotny charakter, ale pozostało jego echo, co uważam za pozytywny przykład wpływu oddolnych działań na późniejsze działania Miasta. W naszym projekcie jednak pojawia się aspekt bardzo spójnego działania. Po części weszliśmy w kompetencje Miasta, Biura Architektury, nieistniejącego stanowiska Architekta Miejskiego i próbujemy zaaranżować w konkretny sposób konkretną przestrzeń, pokazując Miastu, jakimi rozwiązaniami oraz w jakim celu. Jest to oddolne działanie, wskazujące kierunek przekształcania. To wejście na tych wiele płaszczyzn jest po części przyczyną tych wszystkich problemów, które dotykają tego projektu. Bardzo trudno jest pogodzić wszystkie strony, które byłby jego beneficjentami. Burmistrz wyraził swoje zainteresowanie, ale jednocześnie postawił barierę, że zrobi wszystko dla projektu, ale poza jego finansowaniem. Do Ratusza bardzo ciężko jest dotrzeć. Projekt również był zawłaszczany do doraźnych celów, jak chociażby do starań o tytuł ESK2016, gdzie został wpisany do aplikacji, jako projekt do wykonania na wypadek zwycięstwa Warszawy. Takie ruchy powodują, iż tego rodzaju inicjatywy bardzo szybko umierają, gdy aplikacja nie udaje się, przegrywamy jakieś eliminacje, starania. To może jest wpisane w taką działalność oddolną. My jednak – i to chciałbym podkreślić – nie chcemy robić niczego, co mogłoby zostać postrzeżone jako działalność przeciwko Miastu. Nie chcemy się wobec nikogo antagonizować. Co więcej: chcemy zaprosić wszystkie ze stron do tej inicjatywy. Nawet później ją przekazać, żeby poprowadziły ją według własnego zamysłu. Chodzi nam przede wszystkim o to, żeby ta idea się zmaterializowała.

WK: To powiedz mi w takim razie: jaki jest problem w robieniu takich projektów?

PDZ: Nie ma płaszczyzny, która by połączyła Miasto z takimi pomysłami. Tak naprawdę znaleźliśmy się ponownie na „ziemi niczyjej”, tym razem mentalnie i organizacyjnie, na której wyraźnie widać, że nie ma rozwiązań prawnych, nie ma jednostek, w ramach których można by się spotkać z Miastem i zaproponować, żeby zastanowiło się ono przynajmniej, czy jest to dobre rozwiązanie. Są Komisje Dialogu Społecznego, ale one działają na bardzo ogólnym poziomie i są „miękkie” w swoim działaniu doradczo-opiniującym. Problem z wykorzystaniem pomysłu widać było w reakcji burmistrza: przyszła grupa osób, pokazała fajny projekt, zaskakujący nawet swoim zaawansowaniem, ale nie wiadomo, co z tym zrobić? To jest podstawowy problem. Ale to w gruncie rzeczy dobrze, bo to pokazuje jaki jest zakres działań i możliwości niezagospodarowany o rozwiązania prawne i być może ktoś zastanowi się, jak to sformalizować. Tu jednak nie chodzi o fakt, że potrzebne są nowe rozwiązania prawne. Bo ja nie jestem zwolennikiem tworzenia nowego prawa i mnożenia przepisów. Ważniejsze jest jego wykonanie. Być może okaże się, że w ramach istniejącego prawa są pewne możliwości, tylko nie ma odpowiednich narzędzi wykonawczych, które pozwoliłyby działać.

WK: „Stadion Siedmiolecia” jest projektem interdyscyplinarnym, łączącym w sobie kwestie społeczne, urbanistyczne oraz wiele innych. Czy uważasz, że takich inicjatyw powinno być więcej w Warszawie?

PDZ: Na dobrą sprawę można powiedzieć, że ta interdyscyplinarność funkcjonuje w każdym projekcie. Jednak, jak myślę sobie o takich miejscach, jak Plac Grzybowski, ulica Chłodna, to odnoszę wrażenie, jakby ich „rewitalizacje” (czy może lepiej powiedzieć: remonty, bo z prawdziwą rewitalizacją, działania w tych miejscach mają niewiele wspólnego) były przede wszystkim realizacją decyzji osób, które posiadają odpowiednie narzędzia, dzięki czemu mogą decydować o kształcie tych miejsc. Są przetargi, wygrywają je firmy, które proponują projekt, potem wchodzą firmy, które ten projekt realizują, ale to powoduje, że mieszkańcy są gdzieś na uboczu, że stawiani są w roli odbiorców. W wielu przypadkach tej interdyscyplinarności po prostu nie ma. Przykładem tu jest Pasaż Wiecha, którego obecny kształt jest rezultatem braku pewnych działań, jak choćby zmiany własnościowe gruntów i lokali. Są w Warszawie obszary, które wymagają poprawy jakości estetyki, ale też takie, których zmiana powinna być jednak odłożona w czasie, i na których powinny wpierw dokonać się procesy własnościowe, a także procesy dotyczące funkcji tych obszarów. Dopiero później będzie można się za nie wziąć i je „upiększyć”. My staraliśmy się wymyślić funkcje, skonsultować je z użytkownikami (przeprowadziliśmy ankiety w liceach – 1200 ankiet – wspierała nas w tym Młodzieżowa Rada Dzielnicy), odbyły się rozmowy z gronem sportowców, prowadziliśmy rozmowy z mieszkańcami dzielnicy. Te rozmowy nie zawsze były ubrane w taki szczegółowy program konsultacji. Na to potrzebne są i środki i czas. Dlatego postanowiliśmy przygotować pewne rozwiązanie i potem skonfrontować je z oczekiwaniami mieszkańców, wiedząc, że i tak dużo czasu upłynie, zanim nastąpi etap realizacji. Dlatego kładziemy nacisk na większe spektrum odbiorców oraz innych podmiotów. Kiedy weźmiemy przykład innych rozwiązań – jak Emilii Plater – tam został przeprowadzony remont, który miał charakter bardzo doraźny. Od razu powiedziano, że nie ma pieniędzy na inwestycje typu garaże podziemne, więc podniesiono tylko estetykę tego miejsca (bo jest to rejon dworca, rejon ścisłego centrum). Udział mieszkańców był w tym przypadku bardzo niski. Projekt był prezentowany na KDSach, ale został on przeprowadzony dość odgórnie, urzędniczo, a my, mieszkańcy, zostaliśmy potraktowani jako odbiorcy. Można zatem wyciągnąć z tego wniosek, że ta interdyscyplinarność w przetwarzaniu przestrzeni miejskich nie jest powszechna w Warszawie. Realizowana ona jest w bardzo wąskich przedziałach – albo urzędniczych, albo w kategoriach rozwiązań drogowych – a nie ma w tym myślenia o tym, jakie funkcje wprowadzać, dla kogo, jak zaaranżować zieleń, by była ważnym elementem, jak rozwiązać problemy własnościowe – gruntów, lokali, kto i w jakim celu będzie odbiorcą tych przestrzeni, a kto oferentem i jakich usług, jak rozwiązać kwestie drogowe? W miejscach, w których nie ma zabudowy trwałej można wprowadzać rozwiązania, która w sposób tymczasowy ożywiałaby przestrzeń. W Warszawie to jest bardzo częsty problem – duża liczba rejonów, które pozbawione są funkcji zatrzymujących przechodniów i zachęcających do pozostania w danym miejscu. To jest dopiero interdyscyplinarne myślenie: o aranżowaniu przestrzeni, które zatrzymają ludzi. Za tym idą rozwiązania funkcjonalne, architektoniczne, urbanistyczne, ale i prawne (bo ktoś przecież jest właścicielem tych przestrzeni, trzeba się wówczas dowiedzieć kto i zapytać, czy zgadza się na proponowane zmiany, czy ma inne oczekiwania, możliwości aranżacji we własnym zakresie). Potem można porozmawiać z użytkownikami jednego budynku, drugiego, żeby wprowadzili zmiany. To są drobiazgi, ale i sprawy wielkie, istotne, ustalenia, których u nas brakuje przy wielu projektach rewitalizacyjnych. Powtarzam, prawdziwa rewitalizacja zawiera aspekt społeczny, a to, co się robi u nas, to są co najwyżej remonty!

WK: A czy mógłbyś wskazać jakiś projekt rewitalizacyjny, który odróżniałby się na tle tych „remontów”?

PDZ: Dobrym przykładem jest tutaj Plac Grzybowski. Jego „rewitalizację” poprzedziły rozmowy z mieszkańcami i szereg pomysłów wyłonionych wskutek tych rozmów zostało zrealizowanych. Wydaje mi się jednak, że Plac Grzybowski dopiero BĘDZIE „ekstra miejscem” – te pieniądze, które przeznaczono na jego przebudowę, to były pieniądze wydane tylko na jeden z etapów. Za jakiś czas zostanie wybudowany wieżowiec Twarda Tower, wyremontowany kościół, być może przebudowany Teatr Żydowski, być może pojawi się jeszcze budynek związany z Gminą Żydowską (tam był planowany wieżowiec, drugi, obok Twardej Tower). Może okazać się wskutek tych przemian , że na Placu Grzybowskim zaczną pojawiać się nowi odbiorcy, którzy będą w jakiś sposób animować to miejsce. W końcu pojawią się pieniądze, część nawierzchni zostanie zdjęta, wybudowany zostanie garaż podziemny i znowu to, co zostało rozebrane, trzeba będzie odtworzyć i być może to zostanie zrobione już w innym charakterze. Nowi użytkownicy wyznaczą nowe funkcje. Tak naprawdę ten plac za dziesięć, piętnaście lat być może będzie docelowy, a to, co jest teraz, to tylko kolejny etap podniesienia jego rangi. Podobnie jest na Chłodnej – tam przecież są obrzydliwe pawilony, które trzeba będzie przebudować, zburzyć nawet i przeprowadzić nowe inwestycje, a jak zacznie się ich budowa, wjedzie ciężki sprzęt, to to, co tam teraz jest remontowane, ulegnie degradacji. A zatem, to są etapy. Trzeba na te etapy wydać pieniądze, by zmieniać przestrzeń, dążyć do coraz lepszych rozwiązań i wyższej jakości. Potem warto zaobserwować, co ludzie z tym robią, to zaś powinno zdeterminować funkcje przyziemi budynków – być może pojawią się knajpy, a może sklepy o jakimś wspólnym charakterze? To, co zostało wykonane, zostanie w jakimś stopniu zniszczone, dlatego trzeba będzie przestrzeń na nowo aranżować.

WK: Rozumiem, że mówisz o problemie perspektywicznego myślenia w wykonywaniu projektów.

PDZ: Tak – to perspektywiczne myślenie nie jest wszędzie i nie widać go. Tym jednak nie należy się przejmować, bo miasto samo w sobie jest perspektywiczne i samo w sobie wymodeluje swoje rejony. Uczynią to jego mieszkańcy. Ważne jest, by bacznie obserwować i wyciągać wnioski. My zaś jesteśmy na jednym z etapów. U nas kuleje infrastruktura. Wszędzie o tym mówię, czy piszę. Symbolem tych wszystkich problemów Warszawy jest budynek Muzeum Sztuki Nowoczesnej. On pokazuje, jak ważną rolę w rozwiązywaniu takich inwestycji odgrywa infrastruktura. Najpierw bowiem musi powstać łącznik metra. To inżynierskie rozwiązanie blokuje budowę budynku. Rozumiemy, że tak to jest funkcjonalnie rozwiązane, ale to pokazuje, że w Warszawie wszystko należy najpierw robić na płaszczyźnie podziemnej (garaże, metro, nowoczesne sieci itd.), równolegle starać się przestrzeń miejską odczarowywać z tej brzydoty warszawskiej (czyli zaniedbań, przypadkowości, połamanych chodników), ale mieć przy tym świadomość, że te pieniądze idą na realizację jednego z etapów. Gdy ta infrastruktura powstanie, pojawią się nowi użytkownicy, to znowu trzeba będzie remontować to, co zostało wcześniej zmodernizowane. Na Placu Grzybowskim, na przykład, miejsca, w których widzimy wyłamane słupki, pokazują nam, gdzie są zakusy kierowców, żeby bliżej dojechać. Teraz, gdy to już jest, to osoba, która znowu będzie projektować plac, powinna te wyłamane słupki uwzględnić. Te zniszczenia pokazują, czego ludzie oczekują: że gdzieś murek jest nie tak, że gdzieś słupek źle postawiono, że potrzeba miejsc postojowych – zatem garaż podziemny dopiero uratuje i ostatecznie uwolni nawierzchnię. Wiadomo, nie wszystkie oczekiwania ludzi można zrealizować, bo jest ich wiele i naturalnie często są one sprzeczne, nierealne, nieekonomiczne, bądź wręcz niedorzeczne czy niebezpieczne. W tym zakresie rolą miasta jest znalezienie „złotego środka”. Czasami trzeba coś nakazać, czasami zakazać, czasami na coś zwrócić uwagę. To jest oczywiście skomplikowane.

My, przy projektowaniu Skweru też popełniamy błędy i uczymy się. Pamiętać należy, że urzędnicy również mają różnego rodzaju ograniczenia strukturalne, prawne. My mamy pod tym względem większą wolność w kreowaniu pomysłu, bo chcemy dopiero później ubrać go w jakieś ramy. Urzędnicy nie działają w ten sposób, ponieważ u nich naprzód pojawiają się owe ramy, w których działają. Być może dlatego powinni w niektórych rejonach oddać jakimś uwolnionym grupom społecznym możliwość stworzenia koncepcji, by później ubrać ją w kształt bardziej sformalizowany i zrealizować.

WK: Pomimo tych trudności, warto takie rzeczy robić?

PDZ: No tak, bo w innym wypadku wpadniemy w stan zamrożenia. Doraźne działania na różnych szczeblach są bardzo potrzebne, bo one pokazują różnego rodzaju niedostatki, oczekiwania, potencjał. Nawet nazwa festiwalu – „Warszawa w budowie” – wskazuje na to, że ciągle jesteśmy na etapie budowy naszego miasta. Te różne budowy czasami sobie nawzajem przeszkadzają, ale jednocześnie zwracają uwagę innych, którzy podłapać mogą pomysł, jak coś zmienić na swoim podwórku, albo jak sami przeprowadziliby te budowy inaczej. Jest to naturalny etap rozwoju miasta. Jesteśmy teraz na takim etapie, tak nas pokierowała historia. Uczestnictwo w takich inicjatywach powoduje fascynację i zadowolenie z jednej strony, natomiast z drugiej wzmaga niecierpliwość, że chciałoby się to już mieć, odetchnąć z ulgą i żyć w mieście skończonym, a nie na ciągłej budowie…

 

Warszawski Skwer Sportów Miejskich (zwany także „Stadionem Siedmiolecia”):

Społeczno-architektoniczny projekt zagospodarowania działki między ulicami Marszałkowską, Zielną oraz Królewską. Ideą jego jest stworzenie wielofunkcyjnej przestrzeni do uprawiania różnego rodzaju aktywności sportowych w samym centrum miasta. Inicjatywa ta przeistoczyłaby puste miejsce w śródmiejski plac spotkań oraz aktywnego spędzania wolnego czasu. W związku z nieuregulowaną sytuacją własnościową terenu projekt ten pomyślany został jako tymczasowy. Więcej o projekcie.

Pomysłodawca: Grzegorz Gądek. Autorzy koncepcji architektonicznej: BUDCUD: Mateusz Adamczyk, Centrala: Simone De Iacobis, Małgorzata Kuciewicz; Stowarzyszenie Polska Młodych: Grzegorz Gądekl MOKO Architects: Michał Gratkowski, Marta Frejda; DSK Family: Tomasz Kotrych; KAPS Architekci: Monika Morawiak; WWA Architekci: Marcin Mostafa, Natalia Paszkowska Agata Woźniczka; INFO Magazine: Kuba Perzyna; Forum Rozwoju Warszawy: Patryk D. Zaremba. Opracowanie projektu koncepcyjnego wielobranżowego: MOKO Architects. Konsultanci merytoryczni: DSK Family, Skatepark.pl, Snowtown.pl, Stowarzyszenie Parkour United. Patnerzy projektu: Gazeta.pl Warszawa, INFO Magazine, Młodzieżowa Rada Dzielnicy Śródmieście, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.

 

Patryk D. Zaremba (ur. 1978) – zawodowo zajmuje się architekturą, głównie wnętrz. Od 3 lat członek zarządu stowarzyszenia Forum Rozwoju Warszawy, od 2 lat – przewodniczący Komisji Dialogu Społecznego przy Biurze Architektury i Planowania Przestrzennego urzędu m. st. Warszawy. Współautor i koordynator m.in. projektu FRW „Aleja Marszałkowska” – idei stworzenia wieloaspektowej strategii rozwoju ulicy Marszałkowskiej, celem podniesienia jej rangi i uczynienia główną ulicą handlową miasta. Organizator warsztatów „Partycypacja społeczna w planowaniu przestrzennym Warszawy” w ramach festiwalu MSNu „Warszawa w budowie 2”, uczestnik VII edycji programu „Liderzy” Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności i Stowarzyszenia „Liderzy”. Orędownik tworzenia spójnej i konsekwentnie realizowanej wizji Warszawy przyszłości. Zwolennik interdyscyplinarnego podejścia do zarządzania miastem, uwzględniającego oczekiwania mieszkańców i odpowiadającego na współczesne wyzwania oraz problemy stojące przed aglomeracjami. Niecierpliwie czeka na najwyższą klasę przestrzeni miejskiej, którą uważa za trzeci dom każdego człowieka w każdym mieście – po miejscu zamieszkania i miejscu pracy.

Wojciech Kacperski (ur. 1986) – student filozofii i socjologii na Uniwersytecie Warszawskim. Miejski przewodnik po Warszawie. Zainteresowania: socjologia miasta, antropologia miasta, percepcja przestrzeni miejskiej. Pisze także o miejskich ruchach społecznych. Publikował w „Przeglądzie Filozoficznym” oraz „Kulturze Liberalnej”.

 

 

Siemion: Obywatele, przyślijcie kochane pieniążki

Jednym z tematów, który podejmujemy w tegorocznej Warszawie w Budowie jest mieszkalnictwo. Przekonaliśmy się, że jest to bardzo szerokie zagadnienie, zahaczające o wszystkie możliwe resorty, od polityki społecznej, przez finanse (oczywiście), edukację gospodarkę, ochronę środowiska i rozwój regionalny. Tymczasem po zlikwidowaniu Ministerstwa Budownictwa oraz Urzędu Mieszkalnictwa sprawy mieszkalne znalazły się gdzieś na szarym końcu za autostradami, stadionami i dworcami w Ministerstwie Infrastruktury. WWB3 zbiega się z ważnym momentem dla nas wszystkich (w końcu wszyscy jesteśmy mieszkańcami) co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze – zbliżają się wybory. Po drugie Ministerstwo Infrastruktury szykuje się w tym roku do kompleksowej zmiany zasad, na jakich państwo będzie wspierać budownictwo społeczne. Społeczne, czyli takie, które zapewnia dostęp do mieszkania tym obywatelom, których nie stać na zakup mieszkania na wolnym rynku oraz których zarobki nie pozwalają na zaciągnięcie wieloletniego kredytu i którzy równocześnie zarabiają zbyt dużo, żeby otrzymać prawo do mieszkania socjalnego.

Nowy pakiet ustaw, przygotowany przez Ministerstwo Infrastruktury, można określić jednym słowem: oszczędności.[1] Tymczasem eksperci, z którymi spotykamy się intensywnie od kilku miesięcy, zarówno ekonomiści (prof. Marek Bryx, dr Irena Herbst, prof. Małgorzata Bombol, prof. Jacek Łaszek), jak urbaniści (prof. Sławomir Gzell, dr Magdalena Staniszkis, Grzegorz Buczek), czy socjolodzy (dr Waldemar Siemiński) mówią zgodnie: nie da się zbudować polityki mieszkaniowej bez środków z budżetu państwa.

Polityka mieszkaniowa to hasło bardzo u nas zakurzone, o którego znaczeniu nie bardzo już pamiętamy. W polskich realiach politykę mieszkaniową realizują przede wszystkim deweloperzy. Bo to głównie oni dostarczają nowe mieszkania na rynku. Chociaż zgodnie z prawem za politykę mieszkaniową odpowiadają samorządy. Dostają niewielkie wsparcie z budżetu państwa (rzędu około 0,2% budżetu), zasadniczo jednak powinny sobie radzić bez niego. Samorządy budują jednak mało, dla przykładu w ciągu 10 lat istnienia programu Towarzystw Budownictwa Społecznego (TBS), wybudowane przez nie mieszkania stanowiły tylko 3,6% wszystkich wybudowanych mieszkań[2].

Dobra polityka mieszkaniowa

Dobra polityka mieszkaniowa może polegać na przykład na wspieraniu dostępu do mieszkania wszystkich grup społecznych. Najbogatsi mogą zaciągać kredyt i kupować mieszkania po cenach rynkowych. O nich państwo zadbało, tworząc w ciągu ostatnich 20 lat ofertę kredytów hipotecznych i umożliwiając deweloperom wejście na rynek. Jednak według szacunków Ministerstwa Infrastruktury, około 60 procent naszego społeczeństwa nie dostanie kredytu w banku[3]. Tej grupy nie stać też na budowę domu, a wynajem mieszkania na rynku pochłania często nawet połowę ich budżetu miesięcznego. Takim osobom państwo mogłoby proponować np. mieszkania na wynajem o niższym niż rynkowy czynszu. Ale nasze państwo takich mieszkań nie posiada.

W 1995 roku na podstawie ustawy z dnia 26 października o niektórych formach popierania budownictwa mieszkaniowego[4] wprowadzono Towarzystwa Budownictwo Społecznego. Były one wzorowane na zachodnich instytucjach non-profit takich jak Housing Associations w Wielkiej Brytanii czy HLM (habitation à loyer modéré) we Francji. Ich celem statutowym jest tworzenie tanich mieszkań pod wynajem dla osób o niskich i średnich dochodach. Finansowane były głównie z budżetu państwa w wysokości początkowo do 50% a następnie do 70% kosztów inwestycji, za pośrednictwem Krajowego Funduszu Mieszkaniowego (zlikwidowany w 2009r). Pozostałe środki TBS musiał zdobyć sam. W wielu przypadkach zdecydował się sięgnąć po pieniądze przyszłych najemców (87% mieszkańców TBS-ów partycypowało w kosztach ich powstania[5]). A więc aby móc wynająć tanio mieszkanie, należało najpierw wpłacić znaczną kwotę, której nie można było później odzyskać, ponieważ mieszkania TBS-owskie jako finansowane w dużej części z finansów publicznych z założenia nie podlegały prawu wykupu.

W tym roku sytuacja uległa zmianie, 60 tysięcy mieszkań wybudowanych przez Towarzystwa Budownictwa Społecznego w ciągu ostatnich 10 lat, pójdzie na sprzedaż. Dlaczego? Osoby prywatne, które włożyły swoje pieniądze w budowę mieszkań, uzyskały prawo do ich odzyskania. A sprzedaż oznacza przecież dla państwa zarobek. Podczas gdy wykup wkładu osób prywatnych oznaczałby koszty. I tak pozorne oszczędności w momencie finansowania programu sprawiły, że większość tych mieszkań z czynszowych zmieni się we własnościowe. W ten sposób państwo (w postaci realizujących politykę mieszkaniową samorządów) pozbyło się budowanego z mozołem za pieniądze publiczne zasobu mieszkań, który miał służyć właśnie osobom średniozamożnym i stymulować mobilność raczej wewnątrz kraju niż na zewnątrz (często to właśnie brak możliwości uzyskania mieszkania stał za decyzją o wyjeździe zarobkowym za granicę).

Ministerstwo Infrastruktury wyciągnęło wnioski i w nowej wersji ustawy o TBS-ach nie ma już możliwości udziału środków osób prywatnych w budowie, nie ma też możliwości wykupienia mieszkań zbudowanych ze wsparciem środków publicznych. Będziemy więc mieć prawdziwy system mieszkań na wynajem, skierowany do osób zarabiających odpowiednio niewiele. Kiedy? Już za 10 lat, jak szacuje Ministerstwo Infrastruktury, ma szansę powstać kolejnych 60 tysięcy mieszkań[6]. Tymczasem według oficjalnych wyliczeń brakuje nam obecnie półtora miliona do dwóch milionów mieszkań. W kolejkach do TBS-ów w 2008 roku czekało 90 tysięcy gospodarstw domowych. Na liście oczekujących na przydział mieszkania gminnego – 125 tysięcy[7]. Do tego trzeba też doliczyć te mieszkania z zasobów komunalnych, które nie nadają się już do użytku.

Jak nie TBSy, to co?

Inną propozycją, co prawda skierowaną do wąskiej grupy odbiorców, był program Rodzina na Swoim, wspierający zakup mieszkania przez dopłatę do odsetek (przez pierwsze 8 lat połowę odsetek za mieszkanie płaci państwo). Do końca 2012 roku małżeństwa i single przed 35 rokiem życia mogą jeszcze starać się o mieszkanie w ramach tego programu. Rząd jednak wycofuje się z jego realizacji, ponieważ jest zbyt obciążający dla budżetu. Sejm decyzję o zamknięciu programu przyjął bez większych oporów. Powód? Oszczędności! Na dopłatę dla TBS-ów Ministerstwo Infrastruktury planuje wydać 4 miliardy 120 milionów zł w ciągu dziesięciu lat. Tymczasem oszczędności, wynikające z wygaszenia Rodziny na Swoim, wycofania się ze zwrotu VAT za zakup materiałów budowlanych (w 2013 r.) oraz z VAT-u, który wpłynie do budżetu państwa za materiały zakupione do budowy TBS-owskich mieszkań, wyniosą 7,3 miliarda zł[8]. Czysty zysk!

W miejsce Rodziny na Swoim Ministerstwo proponuje program Społecznych Grup Mieszkaniowych (SGM). Udział finansowy państwa w tym przedsięwzięciu ma być zerowy   – czyli idealny. SGM działa na zasadzie wykupu mieszkania przez najem. Teoretycznie skierowany jest do osób średniozamożnych. W praktyce osoby, których nie stać na kredyt, nie stać właściwie również na SGM. Tutaj, podobnie jak w większości TBS-ów przed nowelizacją ustawy, trzeba będzie partycypować w kosztach budowy. Wkład własny późniejszego najemcy może wynosić nawet do 50% kwoty budowy mieszkania (dla przykładu dla Warszawy szacowana kwota kosztu budowy 1m2 to prawie 7000 zł. Przy mieszkaniu 50 metrowym wymagana partycypacja może więc wynosić na starcie nawet 175 000 zł). Dodatkowo w ciągu następnych lat najemca będzie płacił w czynszu nie tylko koszt utrzymania mieszkania, ale również spłatę kredytu, zaciągniętego przez inwestora na pokrycie kosztów budowy, plus normalne koszty obsługi komunalnej. Czynsz będzie ustalał inwestor a samorząd może ingerować w wysokość marży jedynie w wypadku budowy przy użyciu środków publicznych.

Takie mieszkanie będzie dużo tańsze niż te dostępne na rynku, ale nie planuje się ograniczania jego dostępności żadnymi wymogami, np. dochodowymi[9]. Nie ma nawet zastrzeżenia, że osoba przystępująca do programu, nie może posiadać innego mieszkania. A przecież program miał wspierać przede wszystkim osoby, dla których zdobycie mieszkania jest problemem. Prawdopodobnie więc skorzysta na tym przede wszystkim grupa najzamożniejszych obywateli, którzy mogą na starcie wyłożyć wymaganą sumę i dla których wysoki czynsz nie będzie problemem. Podobnie jak w wypadku TBS-ów, gdzie wbrew ustawowym założeniom, preferowanym klientem była grupa osób o wyższych dochodach. Natomiast udział grup, z myślą o których ustawa była pisana, był marginalny. [10]

Samorząd może wspomagać inicjatywy SGM, przekazując nieodpłatnie grunt (spłata gruntu nastąpi w momencie wykupienia mieszkania przez najemcę). Na tym kończy się jego ingerencja. Projekt ustawy nie daje samorządom prawa (czy też nie nakłada na nie obowiązku) stawiania inwestorowi wymogów, co do jakości proponowanych rozwiązań, w zakresie wykorzystywanych materiałów, energochłonności czy udogodnień dla mieszkańców. Nie ma wymogów budowania infrastruktury w zamian za preferencyjne (o niższym oprocentowaniu) kredyty. Po raz kolejny oddajemy ważne dla nas wszystkich decyzje w ręce inwestorów, zapominając, że deweloperzy wierni są zasadzie maksymalizacji zysku a nie podnoszenia jakości. A przecież polityka mieszkaniowa to również świadome kształtowanie miasta i postaw jego mieszkańców. Wybudowane mieszkania i osiedla na kolejnych -dziesiąt lat określą poziom naszego życia.

Lokatorzy tracą część praw

Ostatnim elementem pakietu ustaw są zmiany w ustawie o ochronie praw lokatorów.

Proponowane w tym roku zmiany to: zniesienie najmu na czas nieograniczony (do tej pory gminy miały obowiązek podpisywać właśnie takie umowy, z wyłączeniem mieszkań komunalnych). Wiąże się to z weryfikacją dochodów osób, które tam mieszkają (do tej pory sprawdzane były na początku zamieszkania i nigdy więcej). Tak samo weryfikowane będą dochody osób, które po śmierci najemcy mogą żądać prawa do wynajęcia mieszkania po nim (do tej pory prawo to przechodziło automatycznie na inne osoby mieszkające z najemcą). Zniesiona zostaje także określona poprzednio w ustawie grupa, której do tej pory zawsze przysługiwało prawo do lokalu socjalnego (np. kobiety w ciąży czy bezrobotni). Teraz także oni będą musieli udowodnić, że ich dochody mieszczą się w samorządowych widełkach dla osób potrzebujących wsparcia lokalowego. Ostatnia zmiana to wprowadzenie wyższego czynszu w mieszkaniach gminnych, to jest takiego, który pokrywać będzie co najmniej koszt utrzymania zasobów. To duża zmiana, która skokowo zwiększa minimalne do tej pory czynsze w lokalach socjalnych.

Intencje Ministerstwa są klarowne: odblokować gminny zasób komunalny, w którym łatwo jest się zasiedzieć. Niezależnie jednak od tego, ilu ludzi z wysokimi zarobkami niesłusznie zajmuje obecnie mieszkania gminne, nadal są to działania fasadowe, które nie stymulują powstawania nowych lokali socjalnych. Ciekawym elementem polityki MI jest również wprowadzenie w 2010 r. instytucji „najmu okazjonalnego”. Czyli takiego, w ramach którego właściciel może bez żadnych konsekwencji dla siebie zażądać opróżnienia lokalu w ciągu 7 dni. Osobie w ten sposób wyeksmitowanej nie należy się prawo do lokalu zastępczego, ponieważ podpisując umowę najmu musi wskazać inny lokal, do którego się wyprowadzi w razie rozwiązania umowy. Założenia były szczytne – zlikwidować szarą strefę najmu przez zwiększenie praw wynajmującego (w zamian za zryczałtowany podatek w wysokości 8,5%) oraz zachęcić inwestorów do budowania mieszkań na wynajem. Właśnie na takich zasadach budowane będą mieszkania w ramach Społecznych Grup Mieszkaniowych. W praktyce dla państwa oznacza to mniej wydatków na mieszkania: mniej osób będzie miało prawo do mieszkań socjalnych (stawki dopuszczanych zarobków są naprawdę minimalne) i mniej osób do lokali zastępczych. A także mniejsze wydatki na utrzymanie zasobów mieszkaniowych, za które zapłacą najbiedniejsi obywatele. Zwiększenie bezpieczeństwa deweloperów, inwestorów, właścicieli, tak jak prawo do godziwego zysku i święta zasada nieingerowania w wolny rynek, jest niestety napędzaniem koniunktury kosztem mieszkańców.[11]

Podejmując się całościowej zmiany w sektorze mieszkalnictwa, Ministerstwo Infrastruktury deklarowało, że należy przede wszystkim inwestować w mieszkania na wynajem o kontrolowanym czynszu, które zwiększają mobilność i umożliwiają poprawę warunków życia ogromnej grupie – przypomnijmy – 60% naszego społeczeństwa. Dostępność mieszkań na wynajem w rozsądnej cenie mobilizuje do poszukiwania pracy w innym mieście, umożliwia wejście w dorosłe życie czy założenie rodziny, wyrównuje szanse w dostępie do edukacji. Tymczasem proponowane zmiany prowadzą przede wszystkim do budowy mieszkań własnościowych, które przywiązują do miejsca zamieszkania i dodatkowo skierowane są do grupy, która może problem mieszkaniowy rozwiązać w inny sposób.

Państwo konsekwentnie wycofuje się ze wspierania mieszkalnictwa środkami budżetowymi. Począwszy od likwidacji Urzędu Mieszkalnictwa w 2004 r., przez zamknięcie Krajowego Funduszu Mieszkaniowego (głównego sponsora budownictwa społecznego) w 2009 r. po wygaszenie programu Rodzina na Swoim (w 2013 r.) i zastąpienie go Społecznymi Grupami Mieszkaniowymi (w których Państwo nie partycypuje finansowo) a także poprzez planowaną likwidację zwrotu VAT od zakupu materiałów budowlanych. Nie rokuje również nowelizacja ustawy o TBS-ach, ponieważ przy tak niewielkim wsparciu z budżetu państwa gminy nie będą w stanie zbudować znaczącej liczby mieszkań. Nawet za remont mieszkań komunalnych zapłacą sami mieszkańcy. Nowe rozwiązania sięgają po pieniądze obywateli, przy zachowaniu minimalnego wsparcia ze strony państwa.[12] A gdyby tak przeciwstawić prawu godziwego zysku prawo do godziwej egzystencji? W końcu prawo do mieszkania gwarantuje zarówno konstytucja RP, jak Karta Praw Podstawowych UE czy Deklaracja Praw Człowieka.[13]

Niewygodna „jakość życia”

W naszych rozmowach z ekspertami z różnych dziedzin potykaliśmy się często o niewygodne dla polityków hasło: jakość życia. Dostęp do mieszkania, które nie jest obciążone wieloletnim kredytem i nie zabiera połowy naszych dochodów zdecydowanie tę jakość poprawia, jednak w opinii rządzących, Polski nie stać na wspieranie takiego wzrostu. Tymczasem nawet, jeśli przyjmiemy taką optykę, że to nie państwo jest dla obywatela, lecz obywatel dla państwa i że celem demokracji nie jest ułatwianie życia ludziom, lecz utrzymywanie skomplikowanego aparatu władzy, to jest w tym pewne niedopatrzenie. Pewien zysk przechodzi państwu koło nosa niezauważony i nie mam tu bynajmniej na myśli zysku społecznego (zwanego również nomen omen kapitałem społecznym).
Zadowolony obywatel to lepszy pracownik, lepszy inwestor i lepszy konsument! I to też oznacza dla państwa oszczędności. Czyli kochane pieniążki.

 

 

p.s.

Do końca lipca 2011 można konsultować dwa projekty ustaw, zgłoszone przez Ministerstwo Infrastruktury:

Projekt założeń projektu ustawy o zmianie ustawy o niektórych formach popierania budownictwa mieszkaniowego

http://bip.mi.gov.pl/pl/bip/projekty_aktow_prawnych/projekty_ustaw/ustawy_mieszkalnictwo_i_gospodarka_komunalna/zaltbs

Projekt założeń projektu ustawy o społecznych grupach mieszkaniowych

http://bip.mi.gov.pl/pl/bip/projekty_aktow_prawnych/projekty_ustaw/ustawy_mieszkalnictwo_i_gospodarka_komunalna/zalsgm

Jeśli chcesz, żeby Twój głos został wzięty pod uwagę – czytaj i konsultuj!

 

Cały pakiet zmian proponowanych przez Ministerstwo Infrastruktury w tym roku znajdziesz tutaj:

http://bip.mi.gov.pl/pl/bip/projekty_aktow_prawnych/projekty_ustaw/ustawy_mieszkalnictwo_i_gospodarka_komunalna

 

 

 


[1] W bieżącym roku w ramach opracowanego w Ministerstwie Infrastruktury, przyjętego przez rząd i skierowanego do Sejmu dokumentu „Główne problemy, cele i kierunki programu wspierania rozwoju budownictwa mieszkaniowego do 2020 roku” realizujemy cztery ważne projekty. Przygotowaliśmy zmiany w zakresie programu „Rodzina na Swoim”, którymi aktualnie zajmuje się Senat oraz propozycję w zakresie uelastycznienia zasad najmu lokali komunalnych – projekt założeń zmian ustawy o ochronie praw lokatorów i ustawy o niektórych formach popierania budownictwa mieszkaniowego oraz projekt założeń ustawy o społecznych grupach mieszkaniowych – wiceminister Piotr Styczeń podczas zorganizowanego przez Polskie Towarzystwo Mieszkaniowe seminarium „Założenia polityki mieszkaniowej państwa”, 5 lipca 2011. (źródło: Ministerstwo Infrastruktury)
Link do projektów ustaw: http://bip.mi.gov.pl/pl/bip/projekty_aktow_prawnych/projekty_ustaw/ustawy_mieszkalnictwo_i_gospodarka_komunalna

 

[2] Przy czym Samorządy gminna były większościowym udziałowcem w 77% TBS’ów
Projekt założeń projektu ustawy o zmianie ustawy o niektórych formach popierania budownictwa mieszkaniowego z 23 maja 2011 r., s. 3.

 

[3] „Określana na ok. 60% społeczeństwa grupa ludności nie jest obecnie adresatem żadnego funkcjonującego programu mieszkaniowego. Ma to związek z osiąganymi dochodami, które są za wysokie, aby ubiegać się o najem lokalu komunalnego, a jednocześnie zbyt niskie by otrzymać kredyt hipoteczny na warunkach oferowanych przez banki komercyjne”
Projekt założeń projektu ustawy o społecznych grupach mieszkaniowych z 20 czerwca 2011r, s. 9.

 

[4] Dz. U. z 2000 r. Nr 98, poz. 1070, z późn. zm.

[5] Projekt założeń projektu ustawy o zmianie ustawy o niektórych formach popierania budownictwa mieszkaniowego z 23 maja 2011 r., s. 35.

[6] Planuje się, że powstanie 56 264 mieszkań do 2022r, jw., s. 40

[7] Jw., s. 3.

[8] Jw., s. 42.

[9] „Nie ma potrzeby wprowadzania przy kwalifikacji przyszłych najemców kryteriów dochodowych lub wymogu nieposiadania tytułu prawnego do innego mieszkania, gdyż lokale będą de facto finansowane przez najemców (docelowych właścicieli).”

Projekt założeń projektu ustawy o społecznych grupach mieszkaniowych z 20 czerwca 2011r, s. 17.

 

[10] „Najczęściej wśród kryteriów wyboru najemców określanych przez gminy wskazywano: dochody (preferowane wyższe) – 66,4%,  miejsce zamieszkania (preferowani mieszkańcy danej gminy)  –  65%, niepełnosprawność – 53,3%. Bardzo rzadko w trakcie wyboru najemców preferowano osoby o niskich dochodach (6,6%), gospodarstwa domowe w młodym wieku (5,8%), osoby migrujące w poszukiwaniu pracy (2,9%).”
Projekt założeń projektu ustawy o zmianie ustawy o niektórych formach popierania budownictwa mieszkaniowego z 23 maja 2011 r., s. 2.

 

[11] Zaiteresowanych tematem odsyłam do Stanowiska Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów w sprawie projektu nowelizacji ustawy o ochronie praw lokatorów oraz ustawy o dodatkach mieszkaniowych.
http://wsl.lokatorzy.pl/images/stanowisko_wsl_zmiany_ustawy_o_ochronie_projekt_mi.pdf

[12] Za komentarz niech posłuży ocena Najwyższej Izby Kontroli tego, w jaki sposób gminy wywiązują się z zaspokajania potrzeb mieszkaniowych. Raport powstał w kwietniu 2008 r., kiedy istniał jeszcze Krajowy Fundusz Mieszkalnictwa a program Rodzina na Swoim rozwijał skrzydła:

„Najwyższa Izba Kontroli negatywnie ocenia tworzenie przez gminy warunków do zaspokajania potrzeb mieszkaniowych wspólnot samorządowych w zakresie utrzymania i powiększenia mieszkaniowego zasobu gminy. (…)

Brak strategii rozwoju mieszkalnictwa spowodował, że gminy w ograniczonym zakresie realizowały przedsięwzięcia inwestycyjno-budowlane dotyczące budownictwa mieszkaniowego, co skutkuje wysokim poziomem niezaspokojenia potrzeb mieszkaniowych wspólnot samorządowych. (…)

Kolejni ministrowie właściwi do spraw budownictwa, gospodarki przestrzennej i mieszkaniowej nie doprowadzili do opracowania i wdrożenia długookresowego programu rozwoju budownictwa mieszkaniowego.” NIK, Informacja o wynikach kontroli realizacji przez gminy zadań w zakresie zaspokajania potrzeb mieszkaniowych, kwiecień 2008

http://www.nik.gov.pl/kontrole/wyniki-kontroli-nik/kontrole,1644.html

 

[13] Konstytucja RP, Rozdział II WOLNOŚCI, PRAWA I OBOWIĄZKI CZŁOWIEKA I OBYWATELA

Art. 75., paragraf 1. „Władze publiczne prowadzą politykę sprzyjającą zaspokojeniu potrzeb mieszkaniowych obywateli, w szczególności przeciwdziałają bezdomności, wspierają rozwój budownictwa socjalnego oraz popierają działania obywateli zmierzające do uzyskania własnego mieszkania.”
Karta Praw Podstawowych UE, Artykuł 34 Zabezpieczenie społeczne i pomoc społeczna, paragraf 1:
„W celu zwalczania wyłączenia społecznego i ubóstwa Unia uznaje i szanuje prawo do pomocy społecznej i mieszkaniowej dla zapewnienia, zgodnie z zasadami ustanowionymi w prawie wspólnotowym oraz ustawodawstwach i praktykach krajowych, godnej egzystencji wszystkim osobom pozbawionym wystarczających środków.”

Powszechna Deklaracja Praw Człowieka (1948), Artykuł 25, punkt 1:

„Każdy człowiek ma prawo do stopy życiowej zapewniającej zdrowie i dobrobyt jego i jego rodziny, włączając w to wyżywienie, odzież, mieszkanie, opiekę lekarską i konieczne świadczenia socjalne, oraz prawo do ubezpieczenia na wypadek bezrobocia, choroby, niezdolności do pracy, wdowieństwa, starości lub utraty środków do życia w inny sposób od niego niezależny.”

 

 

Ula SiemionUla Siemion – przez 7 lat pracowała w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski jako asystentka kuratorki oraz kuratorka programu pobytów twórczych (a-i-r laboratory). Dwa lata życia pochłonęła jej praca nad projektem Rooted Design for Routed Living, w ramach którego poskramiała dziesięcioro uczestników, trójkę współ-kuratorów oraz Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego i całą resztę. Obecnie przebywa na zasłużonych wczasach w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, gdzie zbiera dane na temat mieszkalnictwa w Polsce (i nie tylko) do trzeciej edycji Warszawy w Budowie.

 

Nawratek: Miejskie instytucje powinny tworzyć wspólnotę (cz. 2)

Krzysztof NawratekJoanna Erbel: Nowy ruch miejski potrzebuje kluczowych punktów wokół, których skupiają się działania i dyskusje. Przez ostatnie lata takim pojęciem była „przestrzeń publiczna”. Jednak obecnie powoli okazuje się, że to za mało. Czy w ogóle przestrzeń publiczna jest czymś, co powinno nas obchodzić, czy gdy zaliczamy ja do tych otwartych i wolnych przestrzeni to zupełnie znikają kwestie mieszkaniowe czy energetyki?

Krzysztof Nawratek: Myślę, że masz rację, to znaczy istnieje bardzo duże niebezpieczeństwo, że będziemy się fascynować, czy wręcz intelektualnie masturbować opowiadając o przestrzeniach publicznych, które są ważne dla miasta, podczas gdy kompletnie ujdą naszej uwadze kwestie  struktury transportowej, publicznego transportu, energetyki, miejsc pracy czy w końcu mieszkań socjalnych. Możemy powiedzieć, że przestrzeń publiczna jest taką fantazją klasy średniej, która po pracy idzie sobie na cappuccino przy stoliku wystawionym na ulicę i uśmiecha się przyjaźnie do drugiego przedstawiciela tej samej klasy, który czyta tę samą książkę. Oprócz takich przestrzeni, istnieją przestrzenie związane z miejscem pracy, gdzie ludzie ze sobą przebywają przez dużą część dnia. Być może regulacje powinny dotyczyć tego, co się tam dzieje, a nie tego, co się dzieje po pracy, że jest to pewien rodzaj fanaberii. Oczywiście stawiam tutaj to bardzo ostro i nie chcę powiedzieć, że powinniśmy zupełnie przestać się zajmować przestrzenią publiczną, ale być może priorytety powinny być jednak inne. Mnie osobiście przestrzeń publiczna interesuje, ale myślę, że są rzeczy od niej ważniejsze.

JE: Czyli na przykład kwestia dojazdu?

KN: Kwestia dojazdu, prawo do mieszkania, budownictwo socjalne i komunalne, to są absolutnie fundamentalne sprawy. Dalej jest kwestia dostępności, w której zazębiają się te kwestie, bo przestrzeń publiczna gwarantuje swobodny dostęp, przemieszczanie się w mieście. Gdy przestrzeń jest prywatna, pojawiają się płoty i przejście staje się niemożliwe. Natomiast to niekoniecznie łączy się z tym, jak bardzo ważne jest, że tu architekt zaprojektował ładną fontannę czy ławeczkę. Czasami to się splata, ale częściej nie.

JE: Ostatnio, im silniej obecne są w debacie kwestie mieszkaniowe, transportowe oraz debata o roli instytucji publicznych, mam wrażenie, że przez ostatnie lata nadmiernie fetyszyzowaliśmy kategorię „przestrzeni publicznej”. Pewnie było to konieczne, ale obecnie „przestrzeń publiczna” nie ma już politycznego znaczenia.

KN: Tak. Wiele razy rozmawialiśmy o Dotleniaczu, Joanny Rajkowskiej – co jest z mojej strony pewnie jakimś nadużyciem, bo nigdy tam nie byłem i nie widziałem tego, jak to działa i wszystko, co wiem o Dotleniaczu, to są opowieści innych ludzi – więc Dotleniacz to jest taka moją prywatna fantazja. Ta fantazja brzmi „przestrzeń, która robi coś społecznie”. Jeśli przyłożymy taką miarę do przestrzeni generalnie, to nie możemy jej oddzielić od tego, kto tam mieszka obok, ponieważ fakt, że w jednym miejscu mogli się znaleźć ludzie, którzy pracują i starsze panie, które mieszkają obok, bierze się stąd, że te starsze te panie mogły tam mieszkać i dojść. Gdy doprowadzimy do takiej sytuacji, że tych starszych pań już tam nie będzie, bo zostaną wyrzucone na przedmieścia, gdzie transport będzie jechał raz na pół godziny, to one się do żadnego Dotleniacza nie dostaną. I wtedy sam Dotleniacz, jako artystyczny artefakt stanie się czymś zupełnie innym, czymś, w moim odczuciu, mało ważnym.

JE:  A jaką rolę w tym kontekście odgrywa kwestia lokalności? W jaki sposób miasto powinno być planowane. Czy powinno być planowane głównie z uwzględnieniem potrzeb lokalnych mieszkańców, czy w Warszawa powinna głównie inwestować w centrum? Bo jak wiesz jest jeden tych dyskursów o Warszawie, pojawiąjącym się często w wypowiedziach Bogdana Jałowieckiego, gdzie za główny mankament Warszawy uważa się brak centrum i obecność Pałacu Kultury, wokół którego nic nie ma. Na szczęście już się od tego odchodzi, ale przynajmniej w myśleniu, ale jak to pogodzić z planowaniem miasta i podejmowaniem decyzji politycznych?

KN:  Wygłosiłem podczas naszej rozmowy kilka bardzo ostrych deklaracji, co tak naprawdę jest zawsze fałszywe, bo miasto nie jest czarno-białe. Centrum miasta ma swoje zalety, centrum ma funkcję symboliczną, pozwala ludziom utożsamiać się i identyfikować z miastem jako całością. Ja bym tego tak zupełnie nie przekreślał, nie odrzucał, szczególnie w sytuacji, gdy dzieją się takie lokalne potyczki o drogę, która biegnie za blisko mojego ogródka. Centrum ma znaczenie, powalające poczuć, że jest moja dzielnica i twoja, mój ogródek i zagrażająca mu droga, ale wszyscy spotkamy się w centrum. Tu oczywiście pojawia się pytanie, czy to nie jest kolejna fantazja, czy to nie jest tak, że ta przestrzeń centralna jest przestrzenią tylko dla określonej grupy osób? Mogę znowu wrócić do mojego doświadczenia z Belfastu, gdzie ludzie z protestanckiej dzielnicy Shankill Road do centrum miasta nie chodzili, bo to było „terytorium wroga”. Być może trochę tak jest, że sobie o centrum fantazjujemy, że to jest znowu taka drobnomieszczańska fantazja, w której zbudujemy sobie centrum, gdzie wszyscy się będziemy spotykać na kawie. Myślę, że to niekoniecznie tak działa. Jakiś rodzaj symbolicznego spoiwa mieszkańców, jest moim zdaniem, niezbędny, tylko jak je znaleźć, to nie jest ani proste, ani oczywiste.

JE: Ale sądzisz, że to powinno być tak jak w Berlinie, że są jakieś centra dzielnicowe? I że tożsamość miejska jest tożsamością jest bardziej tak naprawdę lokalną?

KN: To jest kilka problemów. Centra są niezbędne, trudno sobie wyobrazić, że miasto jest homogeniczną strukturą, bez zagęszczeń i bez hierarchii, z centrum w środku i wszyscy tam zewsząd ściągają. Natomiast jest pytanie o skalę. Zupełnie inaczej wygląda miasto, które ma milion, osiemnaście milionów, czy 150 tysięcy mieszkańców. Ciekawy jest przykład Berlina jako miasta z osiowym centrum. Kiedy projektowaliśmy alternatywny plan dla Rygi, zaproponowaliśmy centrum w postaci pierścienia, który obiegał śródmieście dookoła. Ja nie uważam, że centrum to musi być jakich wydzielony obszar w środku miasta, bo w różnych miastach to może funkcjonować w różny sposób, ale zasada jest taka, że próbujemy tworzyć przestrzeń, która spaja miasto.

JE: Jaki powinien być według ciebie wpływ mieszkańców na planowanie miasta? Bo to jest też pytanie o instytucje, o których fantazjujesz.

KN: Zależy gdzie i w jakiej skali. Fantazjując o wspólnocie, nie możemy zapominać o prawie jednostki, czy raczej osoby. Jest to więc pytanie o status quo, o zabezpieczenie dóbr, które mieszkańcy posiadają. Z jednaj strony jako osoby – a więc wracamy do dyskusji o prawie do mieszkania – z drugiej strony musimy pamiętać o wspólnocie. Myślę tu na przykład o parku, gdzie mieszkańcy wyprowadzają dzieci, psy i kanarki. Pytanie, co się musi stać, jakie wyższe dobro zadecyduje o tym, że ten teren zostanie zabudowany i w jaki sposób. Czy postawienie tam nowego osiedla mieszkaniowego to jest wystarczający powód, żeby to status quo zburzyć, czy poprowadzenie drogi jest takim powodem? To jest kwestia umowy i tu nie ma rozwiązania czarno-białego i zero-jedynkowego, to jest nieustanna negocjacja między moim indywidualnym interesem, interesem wspólnoty lokalnej, innych wspólnot i miasta jako całości, z zastrzeżeniem, że w ogóle jesteśmy w stanie określić miasto jako większą wspólnotę.

JE: Czy uważasz, że przestrzeń powinna być bezwzględnie konsultowana?

KN: Zapytaj mnie raczej, czy uważam, że są takie tematy, które nie powinny być konsultowane.

JE: Czy są?

KN: Nie. Nie widzę żadnego powodu, dla którego jakieś tematy powinno się wyłączyć z dyskusji. Każdy temat może być negocjowany, tylko pytanie, do jakiego stopnia i co powinno z tego wynikać. Mnie, jako użytkownika miasta też nie wszystko w nim interesuje. Interesują mnie te rzeczy, z których korzystam i w związku z tym jestem w stanie się wypowiedzieć. Interesuje mnie linia autobusowa, którą dojeżdżam do pracy, na której autobusy spóźniają się po 20 minut albo więcej, bo to mnie dotyczy bezpośrednio. Natomiast niekoniecznie interesuje mnie parking dla mieszkańców dzielnicy obok. Linia autobusowa dotyczy mieszkańców kilku, czy kilkunastu dzielnic. Tu jest miejsce na wypracowanie mechanizmów negocjacji oraz instytucje.

JE: Jeszcze bym chciała wrócić do jednej rzeczy. Do kwestii finansowej, bo jednym z argumentów jaki padł podczas tej debaty z paniami prezydentkami o relacji pomiędzy Łodzią i Warszawą, był argument, że miasto nie ma pieniędzy, wiec sprzedaje. Jakie według ciebie, powinny być alternatywne sposoby finansowania miasta? Czy miasto powinno się utrzymać?

KN: To jest bardzo ciekawy problem, ponieważ Naomi Klein miała rację pisząc w Doktrynie Szoku, że neoliberałowie wykorzystują kryzys po to, żeby wmusić nam określony sposób rozwiązywania problemów. Mówią tak: jest kryzys i nie mamy pieniędzy, w związku z tym należy wszystko sprzedać i pieniądze się znajdą. Moim zdaniem, jest dokładnie odwrotnie. Nadciągający kryzys finansów, również finansów miejskich w Polsce, jest momentem by odrzucić takie krótkowzroczne myślenie. Moim zdaniem powinniśmy wykorzystać szok kryzysu by uświadomić sobie, że być może to nie pieniądze, jako coś, co jest niezwiązane z lokalnością, powinny decydować o tym jak miasta są zarządzane i jak o mieście myślimy. Są inne rzeczy, których nie da się tak łatwo skapitalizować, a które są przecież niezwykle ważne. Są na przykład ludzie na emeryturach, którzy chcieliby zrobić ze sobą coś pożytecznego i niekoniecznie trzeba to przeliczać na pieniądze. Niekoniecznie musimy rozmawiać w kategoriach „tworzenia miejsc pracy” i zwiększania GDP. Jeśli ja coś dla Ciebie zrobię za darmo, bo Cię lubię, to nie zwiększamy GDP, ale zwiększamy naszą jakość życia. Pamiętam jak mój ojciec projektował centrum seniora w małym miasteczku na Śląsku. Ono działało na takiej zasadzie, że dzieci przychodziły tam odrabiać lekcje, a starsze pokolenie grało w szachy. Przychodziły dzieciaki, których rodzice pracowali i ci starsi ludzie byli nieprawdopodobnie szczęśliwi, że mogli tym dzieciakom jakoś tam pomóc. Nikt im za to nie płacił, ale tych zysków dla społeczności nie da się przeliczyć na pieniądze. Moim zdaniem w miastach należałoby szukać takich sfer, które nie podlegają kapitalizacji, nie dotyczą bezpośredniego, krótkoterminowego zysku, a dotyczą życia, przetrwania, trwania i akumulacji.

JE: Czy to by były z jednej strony czyny społeczne, a z drugiej wymiana barterowa i powrót do takich ogródków działkowych?

KN: Tak, jak najbardziej. Ogródki działkowe są świetnym przykładem, ale są również parki-sady z darmową żywnością w mieście, gdzie każdy może sobie podnieść jabłko i zjeść. To jest w zasadzie rewolucyjna zmiana, ale dlaczego nie? No i oczywiście mieszkania, nie jako inwestycja dająca zysk, lecz jako miejsce do życia.

JE: Ja ostatnio fantazjuję, że miło by było, gdybyśmy mieli w różnych parkach sady jabłkowe.

KN: Podam Ci przykład z naszego uniwersytetu, który się reklamuje jako The Enterprise University, czyli mówiąc wprost, jako przedsiębiorstwo nastawione na zysk (mimo tego, że jest uniwersytetem publicznym). Wszystko pięknie, ale gdy przyszedł kryzys, nagle okazało się, że jednym z bardzo ważnych czynników, od których zależy czy uniwersytet przetrwa czy nie, jest to czy studenci będą chcieli tu przyjeżdżać i studiować. Oni od następnego roku będą płacili 9 tysięcy funtów i to właśnie studenci, i ich zadowolenie jest fundamentem przetrwania uniwersytetu. Nagle uniwersytet zaczął myśleć o kampusie, że może nie tylko powinien mieć tą podłą knajpę, gdzie się zarabia pieniądze, ale może powinien dawać też studentom coś więcej i tu się zaczęły dyskusje o darmowej żywności, albo bardzo taniej żywności, która miałaby pochodzić z lokalnych upraw. Nagle zupełnie zmieniło się myślenie, bo krótkoterminowy zysk stoi w oczywistej sprzeczności z długoterminowym interesem uniwersytetu. To, że jakaś tam firma sobie zarobi i sprzeda jakieś tam niejadalne frytki, przeszkadza nam, jako uniwersytetowi w ściąganiu studentów i zapewnianiu im takiej jakości życia na kampusie, żeby oni chcieli tu być. To samo dotyczy miasta. Jeśli dominacja krótkoterminowego myślenia i krótkoterminowego zysku zwycięży, a zabraknie myślenia o tym, że ludzie będą tu mieszkać przez następne ileś tam lat, to mamy problem. I to się oczywiście wiąże z tym, że takie myślenie o interesie mieszkańców było bardzo mocne w XIX wieku, w czasach rewolucji przemysłowej, gdzie lokalna siła robocza była fundamentalna dla przetrwania gospodarki. Natomiast dziś ze względu na wyeksportowanie produkcji do Indii, czy do Chin, lokalna siła robocza stała się niepotrzebna, nikt się nią nie przejmuje i o niej nie myśli. Ale być może sytuacja, która nadciąga spowoduje, że znowu władze miejskie czy elity będą musiały pomyśleć o tym, co jest lokalne.

JE: Gdzie tutaj jest miejsce na rozwiązanie kwestii migracji? Jaki powinien być stosunek miasta do imigrantów? Czy powinny traktować imigrantów ze względu na to, że mają coraz bardziej ograniczone zasoby i jednak zaciskać granice?

KN: Znasz moją odpowiedź. To, co pisałem o obywatelu plug-in zakłada, że w zasadzie każdy do miasta może przybyć. I miasto w swoim własnym, dobrze pojętym interesie powinno wytworzyć interfejs, który włączy tych imigrantów, na tyle na ile to jest możliwe, we własne struktury. Nawet jeśli mówisz, że miasto ma ograniczone zasoby… Miasto w ogóle przecież nie ma zasobów, ponieważ żeruje na zasobach lokalnych, regionalnych czy  globalnych. Ja wiem o czym mówisz: o wodzie, o mieszkaniach, ale zauważ, że imigranci to nie są tylko konsumenci i pasożyty, które wysysają miasto z tego, co ma. To są ludzie, którzy przywożą coś ze sobą. Przywożą ze sobą np. połączenia, sieci społeczne, kontakt z miejscem pochodzenia. Tak naprawdę imigranci to jest zasób i bogactwo miasta. Wczoraj byliśmy w na Brick Lane w Londynie, gdzie jadłem genialne curry, w knajpie prowadzonej przez ludzi z Bangladeszu. Takiego dobrego curry tu, gdzie mieszkam, gdzie imigrantów jest tyle, co kot napłakał, po prostu nie ma. Moja odpowiedź jest taka, że nawet mierząc wszystko pragmatycznym i egoistycznym interesem mojego żołądka, powinniśmy mieć jak najwięcej imigrantów, szczególnie z Bangladeszu. (Śmiech.)

JE: To tak, jak z Wietnamczykami w Warszawie, są najlepszymi imigrantami przez zupy Pho. I to było wszystko, o co chciałam cię zapytać w ramach tego wywiadu. Dziękuję.


pomoc redakcyjna: Katarzyna Nawratek, wywiad spisała Agnieszka Witkowska

 


Dr Krzysztof Nawratek – architekt, urbanista, teoretyk miasta. Wykładowca, dyrektor studiów magisterskich w School of Architecture, Design and Environment w Plymouth w Wielkiej Brytanii. Wykładał na uniwersytecie w Rydze, pracował w Narodowym Instytucie Analiz Regionalnych i Przestrzennych w Irlandii. Autor książek: „Ideologia w przestrzeni: Próby demistyfikacji” (Kraków 2005), „Miasto jako idea polityczna” (Kraków 2008), w przygotowaniu znajduje się „Dziury w całym. Wstęp do miejskich rewolucji” (Warszawa 2011). Prowadzi blog PRZESTRZENIE I CIAŁA.

Nawratek: Miejskie instytucje powinny tworzyć wspólnotę (cz. 1)

 

Krzysztof Nawratek

 

Joanna Erbel: Przy okazji pracy przy Warszawie w Budowie 3 po raz kolejny stanęliśmy przed koniecznością spojrzenia na to, co się stało z miastem przez ostatnie dwadzieścia lat. Jednym z ważnych tematów jest powracająca dyskusja na temat planowania przestrzenie.  Czy według Ciebie miasto potrzebuje planowania wedle którego będzie się rozwijało?

Krzysztof Nawratek: Znasz moją odpowiedź: oczywiście, że tak. Pytanie o szczegóły, jak pogodzić to, że plan narzuca określoną przyszłość z tym, że przyszłość jest nieprzewidywalna. Mamy do czynienia z nieprzezwyciężalnym napięciem między planem, a tym, co się dzieje naprawdę. To jest oczywisty problem, który próbuje się w planowaniu rozwiązywać na różne sposoby. Ja jestem coraz większym zwolennikiem instytucji. Pojedynczy ludzie nie radzą sobie z problemami, więc powinniśmy łączyć się w grupy. Mam tu na myśli grupy zorganizowane w oparciu o algorytmy i regulacje, czyli grupy-instytucje. Oczywiście na moje postrzeganie świata wpływa to, gdzie mieszkam. W Wielkiej Brytanii mogę z bliska obserwować zniszczenia jakie powoduje Torysowska polityka prywatyzacji, decentralizacji i niszczenia instytucji. Tak naprawdę Torysi cofają państwo do jakiejś przedpolitycznej i naturalistycznej utopii. Więc tak, jak najbardziej plan.

JE: A czy sądzisz, że takie miasto jak Warszawa ma szansę, żeby jakikolwiek plan był w nim realizowany? Czy to, co się teraz stało, czyli reprywatyzacja gruntów czy dużo takich samowolek budowlanych np. wieżowce, które powstawały nie wiadomo jak, uniemożliwiły jakiekolwiek ruchy w tej kwestii.

KN: Trzeba zadać podstawowe pytanie: czym jest plan? Odpowiedzi może być kilka. Najbardziej banalna jest taka, że plan narzuca reguły gry. Mentalnie tkwimy w utopii Czesława Bieleckiego, w której gdy kupujesz działkę, to wiesz, że za płotem bedziesz miała podobny domek, a nie na przykład elektrownię atomową. To jest minimalistyczne podejście do planowania, które ma gwarantować przestrzeganie prawa przez uczestników gry. Moim zdaniem jednak, plan może mieć siłę wizji. Nie jest więc tylko transcendentnym polem, które porządkuje jednostkowe aktywności, lecz również pozwala jednostkom jednoczyć się by osiągać wspólne cele. Możemy więc myśleć o planie, jako o narzędziu kreowania wspólnoty i społeczności miejskiej. Oczywiście, w każdym miejscu, nawet najbardziej zaniedbanym, planowanie jest możliwe. Plan jest nie tylko możliwy, on jest wręcz niezbędny. Chyba, że przyjmujemy perspektywę ultraliberalną, w której niczego się nie planuje i pozwala się  pojedynczym ludziom robić, co chcą. Efekty takiego myślenia możesz zobaczyć w niektórych miastach afrykańskich, czy południowoamerykańskich, ale te, które odnoszą sukcesy, jak Bogota czy Kurytyba, to miasta z bardzo silną władzą miejską. Tam, gdzie jej nie ma, miasta się rozpadają. Także jeszcze raz: plan, plan, plan.

JE: A co według Ciebie stało się z polskimi miastami po 1989 roku, czy to było właśnie puszczenie miasta na żywioł i zaniechanie planu czy coś innego się stało?

KN: Mój przyjaciel, doktor Krzysztof Kafka, wybitny ekspert w dziedzinie planowania miast w Polsce, twierdzi, że po 1989 roku próbowano stosować logikę planu, która obowiązywała w PRLu do czegoś, co już PRLem nie było. Te plany nie mogły działać – a przez te wszystkie lata nie udało się wypracować niczego, co by do wolnorynkowej Polski pasowało. W pewnym momencie, plany przestały być obowiązkowe i zaczęła funkcjonować chyba najgłupsza z możliwych zasad, czyli zasada „dobrego sąsiedztwa”, a inaczej konserwatywnej, mechanicznej replikacji tego co istnieje. Co się stało z polskimi miastami? Polskie miasta zostały sprywatyzowane i się porozpadały, straciły wizję, silną tożsamość i władzę. Władza miejska jest słaba i nie jest w stanie zapanować nad tym, co się tam dzieje. Teraz ze względów ideologicznych jest coraz gorzej. Pamiętasz tę debatę, w której uczestniczyłem z prezydentkami Łodzi i Warszawy? Ich jedyna odpowiedź na każde wyzwanie to: prywatyzujmy, oddajmy władzę i sprawczość pojedynczym ludziom. Komentarz mój jest oczywisty: jeśli tak, to po co w ogóle władze miejskie? Niech pani Gronkiewicz-Waltz przestanie brać pensję, skoro uważa, że ludzie wiedzą lepiej.

JE: Co zamiast prywatyzacji?

KN: Nie jestem dogmatycznym przeciwnikiem prywatnej własności, chociaż jestem przeciwnikiem prywatnej własności ziemi w miastach, bo uważam, że ziemia powinna należeć do miasta – to znaczy do wspólnoty – i być dzierżawiona. Miasto powinno wydzierżawiać ziemię i zachowywać kontrolę nad tym, co się w przestrzeni miasta dzieje. Oczywiście można tą kontrolę narzucać w inny sposób, na przykład właśnie poprzez plan. Gdy masz dobre narzędzia planistyczne, to tak naprawdę do kogo należy dany grunt czy budynek, staje się sprawą drugorzędną. Narzucasz odpowiednie warunki, które właściciel musi spełniać. Wtedy to nie ma aż takiego znaczenia, czy to jest własność prywatna, czy komunalna.

JE: Do jakiego stopnia uważasz, że prawa obywateli powinny być ograniczone? Zanim odpowiesz powiem ci, że mamy teraz taką ciekawą sporną kwestię w Warszawie. Na skwerze przy ul. Mokotowskiej właścicielka odzyskała grunt, który wydzierżawiła restauracji, która zagrodziła teren białym płotem. Postawiono kilka stolików. Powstał plac zabaw. Wywołało to opór sąsiadów. Miasto mówi, że nie może nic zrobić, bo to jest teren prywatny. Zostało to oddane zgodnie z prawem właścicielom, którzy wydzierżawili to komuś i ten dzierżawca może tam robić, co chce i to święte prawo własności bardzo silnie działa cały czas. I czy na przykład uważasz, że miasto powinno zastrzec, że to jest teren prywatny, ale powinien być dostępny?

KN: Oczywiście, że tak. Potrzebne są regulacje dla własności prywatnej. Miasto wciąż powinno zastrzegać sobie możliwość ograniczania i regulowania tego, co wolno, a czego nie wolno. Miasto ze swojej istoty nie jest archipelagiem prywatnych, wydzielonych autonomicznych księstw, tylko jest całością, gdzie ludzie muszą wchodzić ze sobą w interakcje.

JE: Dlaczego to jest tak bardzo nieoczywiste? Co się stało przez ostatnie 20 lat? Co się stało, że można postawić dmuchaną różową świnię na 5 metrach kwadratowych prywatnej działki w centrum miasta, jak na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej,  i miasto nic nie może zrobić?

KN: Kiedyś powoływałem się na książkę Alexeia Yurchaka o końcu komunizmu w Związku Radzieckim, Everything Was Forever, Until It Was No More. Dziś mamy trochę podobną sytuację – to co jest, wydaje nam się naturalne i wieczne. A przecież wystarczy lekkie przesunięcie w naszym myśleniu, byśmy zobaczyli obecny system jako absurd. Jeśli pamiętasz wykład Jamesa Holstone’a (wykład „Prawo do miasta”, 16 lutego 2011, Res Publika Nowa), to opowiadał o tym, że prawo własności w Brazylii zostało przedefiniowane poprzez użyteczność i funkcjonalność. Zmiana definicji, zmiana języka, są zmianami politycznymi o dramatycznych konsekwencjach. Jest jednak taki moment, w którym bym bronił własności prywatnej – gdy mówimy o mieszkaniu. Ale wynika to z tego, że uważam prawo do mieszkania za jedno z podstawowych praw człowieka. Stawiam prawo lokatora do godnego życia nad prawem właściciela kamienicy do czerpania z tej kamienicy zysku. Prawo lokatora do mieszkania jest związane z jego życiem, bo w momencie, gdy on straci to mieszkanie, to wyląduje na bruku. Natomiast właściciel kamienicy ma najczęściej swoje własne mieszkanie, a z kamienicy czerpie zysk. Oczywiście nie chciałbym stawiać tego tak bardzo czarno-biało, ale myślę, że czujesz różnicę.

JE: Tak. Jakimi założeniami, według ciebie, miasto kieruje się, jeśli zwraca i grunty i nieruchomości dawnym właścicielom? Czy to jest kwestia zrzucenia ciężaru?

KN: Myślę, że w Polsce to nie do końca tak wygląda, bo nadal nie mamy ustawy reprywatyzacyjnej. Te kwestie wciąż są rozwiązywane po partyzancku. Nadal mamy nierozwiązaną kwestię mienia pożydowskiego, a z drugiej strony mamy kościół katolicki, który dostaje swoje grunty i nieruchomości. Tu działa ideologia plus szczegółowe zapotrzebowanie polityczne na szczegółowe rozwiązania. Ale generalnie podejrzewam, że nikt nad tym specjalnie nie panuje. Na Łotwie obserwowałem konsekwencje bardzo prostej ustawy reprywatyzacyjnej gdzie, żeby rozwiązać wszelkie problemy, zwrócono dokładnie to, co kto miał w momencie zajęcia państwa przez armię sowiecką. To spowodowało oczywiście mnóstwo problemów, bo nagle na coś, co powstało przez ostatnie 50 lat została nałożona stara mapa własnościowa i zostałaś właścicielką działki, która ma 400 metrów długości i metr szerokości, bo została wykrojona przez drogę. Ale to przynajmniej było jasne i czytelne rozwiązanie, a w Polsce ja nie widzę tej czytelności. One sprzyjają „załatwianiu” wszystkiego pod stołem.

JE: Kto według Ciebie najbardziej korzysta na tym załatwianiu?

KN: Podejrzewam, że zaczęło się od uwłaszczenia nomenklatury i okolic. To przecież nie jest przypadek, że osobą, która załatwiała kościołowi katolickiemu zwrot mienia był dawny ubek. Ci, którzy byli blisko struktur władzy dawnego systemu i ci, którzy wtedy do władzy dochodzili, usiłowali wykroić swój kawałek tortu. Korzystają ci, którzy byli u władzy, są u władzy, albo mają nadzieję, że będą. Nie ma to nic wspólnego z dobrem społecznym, czy jakimkolwiek myśleniem w kategoriach dobra wspólnego.

JE: Jeżeli pomyśleć o tym, jak wygląda rewitalizacja w Polsce, to rewitalizacja jest albo malowaniem fasady albo gentryfikacją, to wynika właśnie z tego, że się faworyzuje czyjeś interesy czy z tego, że nie ma na to pomysłu?

KN: Myślę, że podstawowym problemem jest brak myślenia wspólnotowego. Myślenie w ramach mojego własnego interesu, interesu mojej rodziny i moich znajomych powoduje, że wszystko, czy to malowanie fasad, czy gentryfikacja, sprowadza się do tego samego, do działań, z których korzystają fragmenty, grupki ludzi. Nie ma to nic wspólnego z dobrem wspólnym i to jest podstawowy problem. To, że nie ma pomysłu na miasto bierze się również z tego, że nie ma w ogóle pomysłu na to, jak żyć razem jako społeczność.

JE: Czy sądzisz, że solidarność ruchów miejskich może to zmienić, czy to będzie kolejna grupa lobbingowa, która dba tylko o swoje interesy?

KN: To jest bardzo ciekawe pytanie. Jak pewnie wiesz ja do pewnego momentu byłem bardzo krytyczny wobec wszystkich ruchów miejskich. Uważałem, że w większości to są takie zabawy, albo młodych ludzi, którym się wydaje, że będą klasą średnią, albo z drugiej strony bardzo partykularnych grup, których działania nie są immanentnie złe, ale zawsze popadają w ryzyko ekskluzywizmu. Bo na tej ulicy będzie fajnie, czysto i przyjemnie, w związku z tym tutaj żadnych ludzi, którzy nam się nie podobają wpuszczać nie będziemy. Z drugiej jednak strony mamy stowarzyszenie My – Poznaniacy, któremu udało się jednak przekroczyć myślenie fragmentem, przekroczyć partykularne walki i zbudować coś, co jednak gdzieś tam się opiera na poczuciu solidarności. To Lidka Makowska pisząc o nich taki list poparcia, może trochę na wyrost, może trochę propagandowo, napisała, że to jest nowa „Solidarność”. Ostatnio zakończony w Poznaniu Kongres Ruchów Miejskich w pewnym stopniu potwierdził, że solidarność w mieście staje się czymś oczywistym. Miasto zakłada pewną wspólnotowość. W mieście myślimy nie tylko o własnym interesie, rodzinie i znajomych – miasto przełamuje nasz egoizm i indywidualistyczne myślenie. Być może więc jest szansa, że ludzie zaczną myśleć, że ich interes łączy się bezpośrednio z interesem innych ludzi. Stąd się brali XIX-wieczni miejscy reformiści brytyjscy czy amerykańscy. Przecież nie było tak, że oni byli tacy strasznie dobrzy. Ich działalnoś brała się trochę ze strachu, ponieważ uzmysłowili sobie, że gdy nierówności społeczne będą zbyt duże, to ci biedni w końcu przyjdą i się ich brutalnie pozbędą.

(ciąg dalszy nastąpi)

pomoc redakcyjna: Katarzyna Nawratek, wywiad spisała Agnieszka Witkowska

 


Dr Krzysztof Nawratek – architekt, urbanista, teoretyk miasta. Wykładowca, dyrektor studiów magisterskich w School of Architecture, Design and Environment w Plymouth w Wielkiej Brytanii. Wykładał na uniwersytecie w Rydze, pracował w Narodowym Instytucie Analiz Regionalnych i Przestrzennych w Irlandii. Autor książek: „Ideologia w przestrzeni: Próby demistyfikacji” (Kraków 2005), „Miasto jako idea polityczna” (Kraków 2008), w przygotowaniu znajduje się „Dziury w całym. Wstęp do miejskich rewolucji” (Warszawa 2011). Prowadzi blog PRZESTRZENIE I CIAŁA.

 

 


Cichocki, Fudala: Sztuka „w budowie”

Cichocki, Fudala WWB3

O festiwalu WARSZAWA W BUDOWIE 3 z kuratorami, Sebastianem Cichockim i Tomaszem Fudalą rozmawia Joanna Erbel

 

Joanna Erbel: To już trzecia edycja WARSZAWY W BUDOWIE, czym WWB3 różni od poprzednich edycji.

Sebastian Cichocki: Podstawowa zmiana wiąże się z bardziej akademicką i „procesualną” formułą pracy nad programem festiwalowym. Na początku roku zakreśliliśmy cztery, bardzo ogólne obszary, które systematyzują nasze prace nad Warszawą, są to:  mieszkalnictwo, kwestia partycypacji (a dokładniej „nie-partycypacji”), polityka przestrzenna oraz, najbardziej szczegółowe zagadnienie – dotyczące „postkolonialnych” doświadczeń polskich architektów. Wszystkie tematy związane są z tym jak wygląda i jak rozwija się Warszawa po 1989 roku. Główną innowacją jest powołanie przy festiwalu think-tanków, które zajmują się uszczegółowieniem oraz rozwijaniem festiwalowych linii tematycznych. Są to zespoły złożone z architektów, socjologów, aktywistów, kuratorów, urzędników. To niezwykle inspirujące dla nas, stykać się z odmiennym dla nas modelem pracy, czerpać wiedzę ze spotkań z Wami. Mamy nadzieję, że efekty pracy tych zespołów, będą bardziej długofalowe, że wpłyną na funkcjonowanie Muzeum w przyszłości, zakorzeniając je jeszcze mocniej w tematyce miejskiej. Tak sobie wyobrażamy działalność Muzeum: zawsze w kooperacji z grupami specjalistów, z silnym interdyscyplinarnym zapleczem intelektualnym. Stąd też pomysł na powołanie nowego kwartalnika „Warszawa w budowie”, który jest nie tylko rozwinięciem pewnych pomysłów i refleksji teoretycznej towarzyszącej festiwalowi, ale i  wykorzystaniem potencjału jaki drzemie w pracy specjalistów z innych dziedzin, współpracujących z Muzeum. Nawet jeśli festiwal nie będzie kontynuowany w przyszłości (został on powołany w ramach starań o tytuł ESK 2016, którego to Warszawa nie otrzymała), zostanie po nim z pewnością pismo.

JE: W jaki sposób WWB będzie patrzeć na miasto?

SC.: Chcemy pisać o mieście, w sposób krytyczny i świadomy, wychodząc z pozycji instytucji sztuki „w budowie”. Generalnie można powiedzieć, że interesują nas w tym roku takie sytuacje w których artystyczne czy aktywistyczne postulaty rzeczywiście odnoszą skutek. Mniej jest więc podczas tej edycji artystycznych fantazji na temat miasta, nostalgii, powrotów do przeszłości, a więcej liczb, badań, statystyk, studiów poszczególnych przypadków. Pojawiają się też konkretne postulaty, dotyczące chociażby polityki mieszkaniowej. Podczas tegorocznego festiwalu wykrystalizowały się też nietypowe tematy poboczne, podejmujemy np. kwestię roli obiektów sportowych w mieście. Staramy się też podtrzymać zainteresowanie festiwalem prezentując regularnie „pilotażowe odcinki” WWB, czyli serię wykładów przybliżających tematykę podejmowaną podczas tegorocznej edycji.

JE: W tej edycji WWB jest znacznie mniej projektów w przestrzeni publicznej. Skąd taka zmiana?

SC: Jesteśmy obecnie dość sceptyczni, może nie tyle co do skuteczności dużych projektów publicznych, co do ich adekwatności do celów realizowanych w ramach festiwalu WWB. Stawiamy podczas festiwalu raczej na projekty szybkiego reagowania, „publicystyczne”, interwencyjne, mające inną dynamikę niż czasochłonne i nieraz bardzo kosztowne realizacje w przestrzeni publicznej. W ogóle staramy się unikać projektów „zbyt” artystycznych w ramach festiwalu.
Posłużę się taką prostą metaforą. Wyobraź sobie że bylibyśmy instytucją, która zajmuje się od lat badaniem bakterii. Jako że bakterie są niewidzialne goły okiem posługujemy się podczas naszych badań mikroskopem. Któregoś dnia wpadamy na pomysł żeby zainteresować się tym jak właściwie działa mikroskop! Tak to właśnie wygląda w przypadku Warszawy w budowie – festiwal ten to okazja żeby przyjrzeć się samemu miastu, tym strukturom i warunkom, które w ogóle sprawiają że sztuka może się wydarzyć. Chcemy także zastanowić się jaki wpływ będzie miało duże muzeum sztuki wybudowane w samym centrum miasta, pod kłopotliwym adresem Placu Defilad. Oczywiście, jako instytucja, która pragnie parać się przede wszystkim „produkcją wiedzy”, sen z powiek spędza nam problem przekucia doświadczeń think-tanków w konkretne działanie, czy też nawet na język wystawy, która będzie dostępna, popularna, która przysporzy nam nowej publiczności. Stąd współpraca chociażby z Forum Rozwoju Warszawy i nasz (także finansowy) udział w powstawaniu Stadionu Siedmiolecia, inicjatywy raczej nie kojarzącej się z muzeum sztuki. 

JE: Nad przygotowanie wystawy pracują cztery think-tanki. Dlaczego zdecydowaliście się akurat na taki wybór tematów?

Tomasz Fudala: Wybór tematów dotyczy najbardziej palących problemów miasta, w którym ciągle trudno jest zaspokoić swoje podstawowe potrzeby. Jak powiedziała w rozmowie z nami pewna słynna ekonomistka: łatwiej jest z Suwałk pojechać za pracą do Irlandii niż do Warszawy, bo w stolicy brakuje mieszkań na wynajem i są bardzo wysokie ceny. Dlatego tym razem zajmujemy się straconym potencjałem, jakim jest nie tylko planowanie miasta i ważne decyzje w makroskali, ale też np. nowoczesna miejska polityka mieszkaniowa. Tym razem jesteśmy bliżej zwykłego mieszkańca, wychodzimy od codziennych problemów, które zmieniają życie wielu ludzi w tym mieście w koszmar. Chcesz się przeprowadzić na Pragę z dalekiej Woli, bo jest bliżej centrum, ale później zaczynasz żałować, bo na twojej ulicy powstają same banki, znikają normalne sklepy, a na samo hasło „Stara Praga” w oczach rosną ceny mieszkań. Czy zdajesz sobie sprawę, że jesteś w gentryfikującej się gwałtownie dzielnicy? Jeśli dowiesz się o tym i zrozumiesz ten proces już teraz, możesz zaplanować czy życie tutaj w ogóle cię interesuje. Pracując z interdyscyplinarnymi zespołami, rozmawiając o mieście z wybitnymi urbanistami, ekonomistami i socjologami poszerzamy dyskusję o mieście o inne tematy. Zamiast zajmować się „varsavianistyką” jak każda modna kawiarnia i murami modernistycznych willi, co byłoby z naszej strony przejawem próżności. Przenosimy dyskusję o mieście na dużo trudniejszy grunt i dotykamy takich kluczowych we współczesnej wiedzy o mieście pojęć jak „jakość życia”, „gentryfikacja”, „wspólnota”. Jeśli warszawiacy poznają pewne kluczowe procesy, jakie zachodzą dookoła, zaczną podejmować swoje codzienne decyzję, które mają wpływ na miasto, świadomie.

JE: Tegoroczna wystawa WWB3 odbędzie się w budynku SGH. Dlaczego tam?

TF:  Szkoła Główna Handlowa mieści się w kompleksie budynków autorstwa Jana Koszczyca Witkiewicza wzniesionych w latach 20. To prawdziwe miasto w mieście. Brama do Mokotowa, która niedostatecznie zaistniała w świadomości warszawiaków, jako ważny element miasta. Władze uczelni podejmują prace nad jego rewitalizacją i przywróceniem miastu, warszawiakom. Warszawa składa się z małych centrów, a jej policentryczność będzie się zapewne wzmacniała w przyszłości. SGH i jego otoczenie daje również duże szanse na przyszłość. Rozumie to nie tylko powołana niedawno Rada zabytkowego kampusu SGH, skupiająca wybitnych architektów i autorytety, ale i my. Dodatkowo tegoroczna edycja festiwalu nie może się odbyć bez ścisłej współpracy z ekonomistami z SGH, którzy dodają swój punkt widzenia do wiedzy o mieście, jaką przedstawiają nam architekci i urbaniści.

JE: Co jest wyjątkowego w tym budynku?

TF: Dla nas, przyglądających się i biorących jakoś udział w projektowaniu nowego Muzeum, nowej instytucji, inspiracją jest też niesamowita legenda budowy dobrego budynku publicznego w centrum miasta, która udała się Koszczycowi tylko dzięki ogromnemu zaangażowaniu ówczesnych władz uczelni. To miejsce powinien znać każdy warszawiak, bo to przykład świetnej przestrzeni publicznej. Budynek biblioteki na przykład wzniesiony w latach 1928 – 1931 jest przykładem najbardziej zaawansowanych, nowatorskich rozwiązań funkcjonalnych ówczesnej Europy, ale równocześnie rozwiązań przestrzennych z wykorzystaniem światła naturalnego. Centralny dziedziniec uczelni przykryty schodkową piramidą tzw. „spadochronem” jest rodzajem agory otoczonej galeriami. Ta agora, jako taki ukryty plac miejski zostanie przez nas ożywiona, będzie tętnić życiem miasta. Oddamy ją w całości festiwalowi czyli dyskusji warszawiaków i specjalistów na temat ich wspólnego miasta.

JE: Czy macie nadzieję, że zmieni to postrzeganie miasta przez studentów i studentki SGH?

SC: Mamy nadzieję, że studenci i studentki z SGH dadzą się wciągnąć do naszego projektu. Stąd też częściowo „interaktywny” charakter wystawy. Ekspozycja w tzw. sali spadochronowej SGH będzie stanowiła tło do działań o charakterze bardziej partycypacyjnym. Przepływ informacji ma nastąpić w dwóch kierunkach – z jednej strony chcemy wejść na teren uczelni z wynikami naszych badań, postulatami, zainteresować użytkowników budynku takimi kwestiami jak polityka mieszkaniowa czy partycypacja, z drugiej strony chcemy zwrócić uwagę naszej publiczności na niezwykły budynek SGH i jego historię. Część wykładów festiwalowych odbędzie się również w audytorium uczelni. Liczymy na to, że ich beneficjentami będą w dużej mierze właśnie studenci. To zderzenie – ekonomii i krytycznego myślenia o mieście – bardzo nas ekscytuje.

JE: Poza wystawą odbędą się jeszcze spotkania i wycieczki. Jakie spotkania? Dokąd wycieczki?

SC: Co tydzień w ramach festiwalu odbywać się będą tematyczne sesje. W piątki członkowie think-tanków zaprezentują wyniki swoich badań, w soboty zapraszamy specjalnych gości, którzy przedstawią wykłady związane z głównymi tematami festiwalu. Przygotowujemy, wspólnie z Rastrem program poświęcony warszawskiej architekturze lat 60. Jest cała seria wycieczek przygotowana wspólnie z miejskimi entuzjastami, którzy odpowiedzieli na nasz open call. Tegoroczne wycieczki obejmują takie miejsca jak Grochów, ogródki działkowe, Wólka Kosowska, nieczynne obiekty sportowe Warszawy, podmiejskie szklarnie czy punkty gdzie w przyszłości mają znaleźć się stacje II linii warszawskiego metra. Planujemy także specjalną eskapadę do Kijowa, związaną z przygotowaniami do Euro 2012.

JE: Warsztaty? Jakie z kim? Otwarte zamknięte?

SC: W tej chwili opracowujemy listę warsztatów, skierowanych zarówno do dzieci, jak i bardziej specjalistyczne projekty dla osób dorosłych, zajmujących się profesjonalnie miastem. Tak jak w zeszłym roku będzie można zapisywać się na nie poprzez stronę internetową. Pełna lista warsztatów zostanie ogłoszona w sierpniu.

TF: Jesteśmy bardzo szczęśliwi z nawiązania bliskiej współpracy z OSSĄ, czyli bardzo aktywnym stowarzyszeniem studentów architektury. Ponad stu studentów z całej Polski i Europy przyjedzie do Warszawy, weźmie udział w wydarzeniach festiwalowych i będzie brało udział w warsztatach na Wydziale Architektury. Ci młodzi architekci tworzą bardzo aktywne środowisko, które chce zmian, widzi realną szansę w ciągłym spotykaniu się naukowców z wielu dyscyplin w  dyskusji o mieście. Bardzo wiele nas łączy. Przede wszystkim jednak wszyscy odczuwamy konieczność zmian. Dlatego oni wybrali studia architektoniczne a my tworzymy Warszawę w budowie.

JE: Częścią festiwalu będzie również 11 projektów zgłoszonych w ramach Open Call. Czym się kierowaliście wybierając je?

SC: Projekty musiały być w jakiś sposób “kompatybilne” z głównymi liniami tematycznymi zarysowanymi przez nas na początku pracy nad festiwalem. Nabór był dwuetapowy, najpierw wyselekcjonowaliśmy najbardziej obiecujące propozycje, później spotkaliśmy się z ich autorami, negocjowaliśmy kształt ostatecznej realizacji. Często polegało to na zredukowaniu projektu, wyłuskaniu z niego najbardziej ekscytującego dla nas elementu. Kilka dni temu ostatecznie wybraliśmy projekty, które trafią do programu WWB. Rozstrzał jest dość duży, ale obyło się bez zaskoczeń: Stowarzyszenie Odblokuj, Piotr Partyka i Maja Duczyńska, Krzysztof Herman czy też nowa młoda inicjatywa Rozwój w Biały Dzień. Raczej znane twarze warszawskiego miejskiego aktywizmu. W sumie dziewięć projektów. To są głównie zdarzenia jednorazowe, specjalistyczne wycieczki, wykłady, mini-seminaria. Jednogłośnie odrzuciliśmy projekty artystyczne – performance czy instalacje w przestrzeni miejskiej. Zajmujemy się sztuką przez 11 miesięcy w roku, a WWB to innego rodzaju przedsięwzięcie. Muszę też dodać, że interesowały nas inicjatywy, które w jakiś sposób rozbijają sztywny, nieco akademicki charakter tegorocznej edycji festiwalu.

JE: Co to za projekty?

SC: Głównie wycieczki po Warszawie – piesze, autokarowe, rowerowe. Jesteśmy wielkimi miłośnikami eksplorowania przeoczonych, zaniedbanych czy też po prostu zapomnianych miejsc na mapie miasta. Podobnie myśli też nasza publiczność, bo wszystkie festiwalowe wycieczki w zeszłym roku zostały zarezerwowane jeszcze przed rozpoczęciem festiwalu. Są też wykłady, projekty o charakterze bardziej „rekreacyjnym”, a nawet propozycje badań (np. stworzenie dokładnej, ogólnie dostępnej mapy Warszawy z zaznaczeniem parceli, co do których istnieją roszczenia restytucyjne).
Mam taką refleksję na marginesie naszego naboru – nie sposób zignorować fakt, że tego typu miejskie projekty uległy sformatowaniu. Towarzyszy nam wrażenie, że wszyscy wokół robią teraz alternatywne wycieczki miejskie, debaty miejskie, „mapują” Warszawę, realizuję miejskie projekty publiczne, interesują się dziedzictwem modernistycznym, snują wizje rozwoju urbanistycznego. To może oznaczać, że pewna formuła się wyczerpuje, że jest to prawdopodobnie ostatnia taka edycja festiwalu. Być może trzeba będzie wymyślić Warszawę w budowie zupełnie na nowo. Mam wrażenie, że ekscytuje nas w muzeum rozwalanie modeli, które … dobrze się dotychczas sprawdzały. Myślę też że, paradoksalnie, bardziej akademicka formuła tegorocznego festiwalu, plus działania „utrudniające” (audytorium poza terytorium muzeum, mniej gwiazd, wystawa na terenie SGH, ryzyko konfliktów w pracy w znacznie poszerzonym o think-tanki składzie itd.) są z pewnością jakąś próbą zmierzenia się z ogólnie panującymi tendencjami, czy nawet modami. Widzimy oczywiście ogromne pozytywy zaangażowania tak wielu osób w miejskie tematy – ochronę dziedzictwa modernistycznego, poruszenia kwestii gentryfikacji czy znaczenie konsultacji społecznych w planowaniu miejskim. Jesteśmy coraz bardziej świadomi tego że miasto jest kształtowane przez jego mieszkańców.

JE: Dla kogo WWB3 jest przeznaczona?

SC: WWB to najpopularniejszy projekt realizowany przez muzeum. Jest on skierowany do osób interesujących się miastem, czyli takich którzy chcą dowiedzieć się jak naprawdę ono działa, jak się rozwija, a przede wszystkim jak można wpłynąć na jego kształt. Przecież wszyscy zadajemy sobie pytanie dlaczego Warszawa wygląda tak jak wygląda. Czy naprawdę jest, jak zapytał Łukasz Stanek, miastem Trzeciego Świata? Biorąc pod uwagę, że wszyscy musimy gdzieś mieszkać, poruszamy się po ulicach, że używamy transportu miejskiego, stykamy się z budynkami użyteczności publicznej, korzystamy z parków, skwerów miejskich etc., można wywnioskować że jest to potencjalnie festiwal masowy. Muzeum Narodowe ogłosiło że chce być nowoczesne, a Muzeum Sztuki Nowoczesnej chce być popularne! Żartuję oczywiście, ale liczymy na to że publiczność festiwalu będzie coraz większa. Edycja Departamentu Propozycji, której chcemy zapewnić nowy mobilny format, jak i specjalne stanowisko na Krakowskim Przedmieściu, może być symptomem wpisanej w festiwal egalitarności. Odpowiadając jednak najkrócej na Twoje pytanie – festiwal skierowany jest do użytkowników miasta, którzy chcą korzystać z niego w sposób świadomy.

JE: Co po WWB? Czy MSN będzie chciało na stałe wejść w dyskusję o mieście i dołączyć się na przykład do tworzącego się ruchu miejskiego, za którego zalążek można uważać Ogólnopolski Kongres Ruchów Miejskich?

TF:  Nowa wspólnotowość, świadome ruchy społeczne, sąsiedztwo, uczestnictwo w mieście – to powinien być zawsze kierunek Warszawy w budowie w przyszłości. Nie ładne budynki i fajne spacery, ale konsekwencje „zmiany” jaka dokonuje się w mieście dla mieszkańców. Już teraz współpracujemy z wieloma innymi miastami, ale Ogólnopolski Kongres Ruchów Miejskich daje nowe szanse, żeby Warszawa w budowie określiła się na stałe nie jako interesująca się budową budynków ale wspólnot.

 

fot. Bartosz Stawiarski